Cutter wpatrywał się w tego finansowo-kolejowego wizjonera. Nie był w stanie mówić, nie był w stanie powiedzieć Weatherowi Wrightby’emu, że jest obłąkany. Wrightby miał teraz wiedzę, która umożliwiała mu przemierzenie całego kontynentu, po tylu nieudanych próbach. Planował pompować pieniądze w kolejowy przekop i zassać je z powrotem pomnożone. Planował przeobrazić świat i Nowe Crobuzon.
„Da radę? Droga jest długa. Cholernie długa”.
„Ale teraz ją zna”.
— Teraz ci powiem, jak wygląda sytuacja: czekają na was. Kolektyw jest martwy. Wiesz o tym, prawda? I milicja wie o waszym przybyciu. Czekają na was. Wiedzą, w którym miejscu przyjedziecie. Na dworcu towarowym, który zbudowaliśmy, będzie ich wielu. — Całe bataliony. Całe brygady. Szereg za szeregiem, z bronią i stoicyzmem masowych morderców. Czekali na ofiary z przyszykowaną taumaturgiczną rzezią. Żaden świetlny golem, żadna mchomagia, żaden zapał bojowy liberosynkretów i ich towarzyszy, żaden bitewny amok ludzi-kaktusów, żadne szamanistyczne zaklęcia nie miały szans w starciu z tą siłą. — Umrzecie. Jestem tutaj po to, żeby wam to powiedzieć.
Wypowiedział tę przestrogę takim tonem, jakby to był kolejny wątek przyjaznej pogawędki. „Już nie stanie w naszej obronie. Ten popapraniec pomagał nam kiedyś z powodu jakiejś religijnej albo kupieckiej obsesji. Gotów był wystąpić przeciwko rządowi. Ale teraz, kiedy wróciliśmy, wykonawszy zadanie, nie jesteśmy mu już potrzebni. Może zrobić to, o czym zawsze marzył. W głowie Drogona i w śladach po naszej jeździe ma to, czego potrzebował”.
— Chcę wam powiedzieć, że jesteście wspaniali. Ta odwaga, ta niezłomność. Przekroczyło to wszelkie moje wyobrażenia. Brawo i jeszcze raz brawo. Misja została wykonana. Powiem ci, dlaczego cię o tym informuję. Byłoby nieprzyzwoite, gdybyś nie wiedział, co cię czeka za ostatnim zakrętem, na bocznicy tego dworca. Spotkasz tam milicję. — Cutter zadrżał. Drogon obserwował go. — Ale możesz też odejść. — Serce Cuttera zabiło szybciej, jakby dopiero wypowiedzenie tych słów przez Wrightby’ego stworzyło taką możliwość. Jakby potrzebował jego zgody na ucieczkę. — Możesz odejść. Drogon chciał, żebyś miał ten wybór. Dlatego tutaj jestem.
„Drogon? Ty go nakłoniłeś?” Cutterowi akurat starczyło siły, żeby skierować oczy na swojego niegdysiejszego towarzysza. Morderca w kowbojskim stroju nie podniósł wzroku. Jakże rozwodniona kamrateria! O co chodziło w tej ostatniej szansie dawanej Cutterowi? „Zawsze miałem taką możliwość” — pomyślał Cutter, ale ogarnęło go wrażenie, że otrzymał od Drogona prezent.
— Nieśliście historię przez stepy Rohagi. Dzięki wam MKK stał się prawdą, chociaż wcześniej zawsze był kłamstwem. Święte dzieło dokonało się, kontynent został przemierzony. Teraz możesz odejść. Ale jest też inna możliwość. Mógłbyś nam pomóc. Mógłbyś mam pomóc wrócić po waszych śladach. Tym razem kładlibyśmy tory na stałe. — Wrightby patrzył na niego, Drogon nie. — Drogon opowiadał mi o twojej fachowości, jak nauczyłeś się zdobywać, niwelować i badać teren. I zawsze byłeś niezależny. Wiemy o tym. Mógłbyś nam pomóc.
„Bogowie, Jabberze, Jabberze i cholera, boskie gówno, to mi się tylko śni”. Prawda, objawienie. „A więc to tak”. Nawet paraliżujące zaklęcie Drogona nie zdołała powstrzymać Cuttera przed szyderczym wykrzywieniem ust.
„A więc o to chodziło?” Próbował mówić, ale nie był w stanie. Mina, którą zdołał wycisnąć na swoją twarz, pytała: „Co ty sobie myślisz? Za kogo ty mnie masz? Myślisz, że mam tak mało uczuć dla ludzi, z którymi razem walczyłem, pracowałem i dupczyłem się, żeby zostawić ich dla ciebie? Żeby razem z tobą bić pokłony mamonie? Te wszystkie religijne brednie miały służyć zwerbowaniu mnie? Chcesz mnie w swojej drużynie, bo znam drogę? Bo już to raz zrobiłem? Chcesz mnie w swojej drużynie? Za kogo ty mnie masz?”
Kipiało w nim obrzydzenie, ale stał w zaszeptanym bezruchu, z rękami po bokach.
— Co na to powiesz? — spytał Wrightby.
W uchu Cuttera zabrzmiał głos Drogona:
— Mów.
— Chuj ci w dupę — bluznął natychmiast Cutter. Wrightby skinął głową i czekał. — Odpierdol się od mojego pociągu. Wy sukinsyny, ty zdrajco, Drogon, nie uciekniesz nam…
Zaczerpnął tchu, żeby krzyknąć, i Drogon ponownie zamknął mu usta.
— Nie uciekniemy wam? — powiedział Wrightby z miną zdradzającą zaskoczenie. — Sądzę, że nie masz racji. Jestem pewien, że nie masz racji. Idziemy. Będę na dworcu towarowym. Będę czekał, kiedy przyjedzie pociąg. Przyjdź do mnie, gdybyś zmienił zdanie.
Drogon znowu szepnął i Cuttera chwycił potworny skurcz. Szeptodziej poprowadził Wrightby’ego ku ukrytej ścieżce, którą się oddalili. Odwrócił się i jeszcze raz szepnął do Cuttera:
— Żebyś był poinformowany. Nie sądzę, żeby to zrobiło jakąkolwiek różnicę, ale tak na wszelki wypadek. Bo trzeba z tym raz na zawsze skończyć. Twoje lusterka są rozbite. Dla wszelkiej pewności.
Weather Wrightby spojrzał Cutterowi w oczy.
— Wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Po ich odejściu Cutter wciąż czuł działanie zaklęcia. „Dlaczego mnie nie zabiliście, sukinsyny?”
Jego ramię poszło do góry. Nie miało to znaczenia. Nie był zagrożeniem. Nie powiedzieli mu niczego nowego. „Milicja czeka” — od wielu tygodni to powtarzał. Wszyscy wiedzieli, że tak uważał. Teraz miał pewność, ale od dawna to mówił. Dlaczego to miałoby zmienić mesjanistyczne plany Żelaznej Rady?
Był jeszcze jeden powód, dla którego Drogon i Wrightby zostawili go przy życiu. Nie tracili nadziei, że przejdzie na ich stronę, nie pojedzie ze zmierzającą na rzeź Radą, tylko przyłączy się do nich. Nienawidził ich za to, ale jednocześnie pomyślał: „Kim ja jestem, że tak o mnie myślą?”.
Łzy napłynęły mu do oczu. Nie wiedział, czy z powodu wysiłku, jaki włożył w wyswobodzenie się z zaklęcia, czy z jakiejś innej przyczyny. Zobaczył siebie samego tak, jak musiał go widzieć Drogon: jego sarkazm i samotność składały się na obraz człowieka, który tylko czeka na sposobność do tego, żeby zdradzić.
Przewożone w wagonie-zbrojowni lusterka zostały odwinięte ze swojego ochronnego zabezpieczenia. Szkło było pożyłkowane, płyta cynowa zamieniła się w kurz. Cutter chciał powiedzieć komuś o tym, co się stało, ale bał się swojego rozgoryczenia, rozpaczliwej pewności, że jego przewidywania się spełnią — bał się, że chociaż autentycznie cierpiał, ludzie dostrzegą u niego satysfakcję. Nienawidził tego w sobie. Wiedział, że Drogon to wyczuł. Dlatego próbowali go nakłonić do porzucenia towarzyszy.
Zaniósł rozbite lusterka do Ann-Hari i wszystko jej opowiedział.
Stare tory odbijały światło księżyca. Na horyzoncie, w kierunku wschodnim, noc była ciemniejsza: Rudewood, już w zasięgu wzroku. Światła pociągu i ogniska do gotowania promieniowały maleńkimi aureolami.
— No i? — spytała Ann-Hari.
— Co zamierzasz zrobić?
— Co ty zamierzasz zrobić?
— Ja bym zawrócił, na litość Jabbera. Pojechałbym torami na południe, nie na północ.
— Na moczary?
— Na początek. Tyle wystarczy, żebyśmy byli bezpieczni. Żebyśmy przeżyli, Ann-Hari. Żebyśmy przeżyli. Oni czekają. Jutro, może pojutrze już tam będą.