Co krążyło wokół wyciągniętych ku niebu palców miasta? Ptactwo, lotne robactwo, wyrmeny — roześmiane stworzenia o małpich stopach, statki powietrzne w zimnych kolorach, a także dym i chmury. Megalopolia dawno zapomniała o naturalnej rzeźbie terenu, w którym była zakorzeniona. Miejski krajobraz wznosił się i opadał zależnie od zupełnie innych kaprysów: Nowe Crobuzon było labiryntem w trzech wymiarach. Dachy i ściany zbudowane były z ton cegły, drewna, betonu, marmuru, żelaza, wody, słomy i gliny.
Za dnia słońce wypalało kolory tych ścian i przysmażało wystrzępione końce pokrywających je jak pióra plakatów, powoli zabarwiając na kolor słabej herbaty. Resztki tuszu na popękanym betonie opowiadały o dawnych wydarzeniach rozrywkowych. Można było zobaczyć słynny szablon przedstawiający członka Żelaznej Rady, po amatorsku wystemplowany przez jakiegoś bezimiennego grafficiarza dysydenta. Tory napowietrznej kolejki rozciągały się między architektonicznymi turniami niby odłamane przęsła jakiegoś obiektu sakralnego. Kable rozcinały powietrze i świszczały, a zatem wiatr grał na Nowym Crobuzon jak na harfie.
Noc przynosiła inne światło, emitowane przez elyktro-barometryczne rury wypełnione świecącym gazem, szklane węże wygięte w nazwy, teksty i szkicowe obrazki. Dekadę wcześniej nie istniały lub tkwiły w głębokim zapomnieniu. Teraz, po zapadnięciu zmroku, zalewały ulice oryginalnym jaskrawym światłem, przyćmiewającym latarnie gazowe.
No i ten hałas, dniem i nocą. Bezlitosny. Wszędzie pełno ludzi. Nowe Crobuzon.
„…formalny wnioskodawca usłyszał, mój łaskawco, twa sprawa niezbadana, och, rzecz to niesłychana…”
Śpiewaczka Adeleine Gladner, występująca pod pseudonimem artystycznym Adely Gladly (wymawiane tak, żeby się rymowało: Aderly Gladerly) wykrzykiwała i wyśpiewywała na scenie swój numer „Formalny wnioskodawca”. Pijacki aplauz płynął z najszczerszego serca. Wyrzucała nogę wysoko do góry (jej strój był przerysowanym pastiszem falban ulicznej kokoty z dawno minionych czasów, przez co wyglądała raczej filuternie niż wyuzdanie). Potrząsała falbanami w stronę widzów, uśmiechała się i podnosiła rzucane jej kwiaty, nie przerywając śpiewania.
Jej legendarny głos spełniał wszelkie oczekiwania: głęboki i przepiękny. Owinęła sobie publiczność wokół palca. Ori Curiaz, usadowiony z tyłu sali, był słuchaczem ironicznym, ale bynajmniej nie obojętnym. Inne osoby przy swoim stoliku znał tylko na tyle, żeby do nich przepijać. Oni patrzyli na Adely, on patrzył na nich.
Dwór Podżebraków był ogromny, a mimo to pękał w szwach. Kłęby tytoniowego i narkotykowego dymu unosiły się aż po strop. W lożach i na galerii siedzieli ważni mężczyźni ze swoimi świtami, a czasem również ważne kobiety. Francine 2, podziemna królowa kheprich, często tutaj gościła. Zdobienia w postaci gipsowych smoków i bezwstydnych nimf częściowo przesłaniały widok, ale Ori potrafił rozpoznać, że w jednej z lóż siedzi gruba ryba z milicji, ten tam to jeden z braci Fishbone, a tamten to wielki przemysłowiec.
Blisko orkiestry tłoczył się zapatrzony w kostki Adely wielojęzyczny melanż etniczny. Ori próbował wyśledzić ich plemienne korzenie.
Konglomerat wagabundów, drobnych złodziejaszków i ich szefów, zwolnionych do cywila zagranicznych najemników, wypuszczonych do domu więziennych ptaszków, rozwiązłych bogaczy i druciarzy, żebraków, alfonsów i ich podopiecznych, niebieskich ptaków, nożowników, poetów i agentów milicji. Ludzie, tu i ówdzie kaktusogłowi wystający nad tłum (wstęp tylko z wygolonymi kolcami), skarabeuszowe głowy kheprich. Z cygaretkami przyklejonymi do ust goście rytmicznie postukiwali szklankami albo sztućcami, a kelnerzy krążyli wśród nich po wysypanej trocinami podłodze. Na obrzeżach sali tworzyły się grupki. Ktoś taki jak Ori — stały bywalec Dworu Podżebraków — potrafił rozpoznać, gdzie na siebie zachodzą, a gdzie są rozłączne, i na tej podstawie ustalić ich skład.
Na sali z pewnością znajdowała się milicja, ale oczywiście nieumundurowana. Wysoki i muskularny mężczyzna z tyłu, Derisow, był szpiclem — wszyscy o tym wiedzieli, nie było natomiast jasności, jak wysoko sięgają jego koneksje, dlatego nikt nie chciał ryzykować pozbycia się go. Grupa artystów blisko niego z sekciarskim fanatyzmem dyskutowała o reprezentowanych przez siebie szkołach i kierunkach. Bliżej Oriego stolik wyelegantowanych, gapiących się na niego młodych mężczyzn, członków partii Nowe Pióra, którzy ostentacyjnie spluwali na sucho, kiedy przechodził obok nich członek innej grupy etnicznej. Oriego nienawidzili jeszcze bardziej niż kheprich i ludzi-kaktusów z powodu jego ksenofilii. Nagle ośmielony kosmopolityczną i zgiełkliwą atmosferą panującą w Dworze Podżebraków Ori spojrzał w ich stronę i objął ramieniem starą vodyanoi, która siedziała obok niego. Zdziwiona odwróciła głowę, ale kiedy zauważyła Nowopiórców, wydała z siebie odgłos aprobaty, przytuliła się do Oriego i zaczęła robić piękne oczy na przemian to do niego, to do nich.
— Fajny z ciebie chłopak — powiedziała, ale Ori z bijącym sercem patrzył na czterech mężczyzn, którzy nie odrywali od niego wzroku.
Jeden powiedział coś ze wściekłą miną do swoich towarzyszy, lecz inny uciszył go, odwzajemnił spojrzenie Oriego, uniósł brwi, postukał w zegarek i bezgłośnie powiedział „później”.
Ori nie odczuwał strachu. Jego własna ekipa była w pobliżu. Mało brakowało, a skinąłby wyzywająco głową Nowopiórcowi, ale takie wzajemne ironizowanie budziło w nim obrzydzenie i odwrócił się. Jego rozproszeni po całej sali przyjaciele i kompani toczyli spory, kłócili się jeszcze bardziej zajadle niż malarze, ale w razie potrzeby przyszliby mu z pomocą. A było ich wielu. Nowopiórcy nie daliby rady insurekcjonistom.
Zgromadzona pod sceną publiczność szalała, śpiewała razem z Adely jej kuplety, imitowała palcami odgłosy spadających kropel — „jeszcze raz, w deszczu” — a potem buchnęła frenetycznym aplauzem. Nowopiórcy, artyści i inne grupki przyłączyły się do owacji.
— Dzięki, kochani, dzięki, dzięki, jesteście wspaniali — zaświergoliła Adely, dzięki swemu scenicznemu doświadczeniu przebijając się przez tę wrzawę. — Wyszłam na krótko, żeby powiedzieć wam dobry wieczór i poprosić wszystkich, abyście byli mili dla ludzi, którzy pragną sprawić wam radość. Przywitajcie ich serdecznie i pokażcie im, że ich kochacie. Dla niektórych z nich to jest pierwszy raz, a wiadomo, jaki jest pierwszy raz — trochę rozczarowujący, co nie, dziewczyny? — Śmiech i radosne oczekiwanie, ponieważ te ostatnie słowa były oczywistym wstępem do jej piosenki „Już skończyłeś?”. I rzeczywiście komiczny obój zakwakał jak kaczka, zabrzmiały pierwsze akordy, Adely wciągnęła głęboko powietrze, zatrzymała je w płucach, po czym krzyknęła: — Później! — i zbiegła ze sceny, do wtóru delikatnych gwizdów niezadowolenia i okrzyków zaskoczenia.
W światłach rampy pojawił się pierwszy numer. Śpiewająca rodzina, dwójka dzieci przebranych za lalki i ich matka przy pianinie. Większość publiczności nie zwracała na nich uwagi.
„Świnia” — pomyślał Ori. Niby zachęciła publiczność do wyrozumiałego potraktowania debiutantów, ale ludzie przyszli tutaj dla niej, a zapowiadając swój późniejszy numer, tylko utrudniła zadanie tym, którzy mieli pojawić się po niej. Choćby byli świetni, musieli rozczarować. Nawet bez takiego sabotażu — trzeba przyznać, że sympatycznego — trudno jest się produkować przed wielkim nazwiskiem. Wszyscy musieli przebrnąć swoje numery ignorowani przez publikę, która czekała na powrót Adely.