Pod żółciowymi elyktro-barometrycznymi szyldami ulice tętniły życiem. Ori kiwał głową ku twarzom, które znał ze spotkań albo spektakli — kobieta przy drzwiach złotnika, przysadzisty człowiek-kaktus rozdający ulotki. Ceglane mury zapadały się i uginały, pokazując swój wiek i pochylając jeden dom na drugi, patchwork z metalu i cementu, pomalowany w stylu anarchistycznym, gdzie królowały spirale i rysunki obsceniczne. Ponad to wszystko wyrastały ku niebu minarety świątyń, milicyjne wieże strażnicze i wysokościowce. Minęła północ i ulice powoli zaczynały pustoszeć.
Kolejką powietrzną między dachami na stacji Sly, zmiana peronu i żegnanie się z przyjaciółmi, w końcu nawet Petron się przesiadł, żeby pojechać do Mog Hill i Ori został sam pośród nocnych podróżnych rozwalonych na siedzeniach i cuchnących ginem. Minął kilku mężczyzn w kombinezonach roboczych, którzy wracali z późnej zmiany i starali się nie patrzeć na pijaków. Ori usiadł koło starszej kobiety i pobiegł za jej spojrzeniem przez brudne szyby na miejskie rozłogi, trzęsawisko budynków roziskrzone błędnymi ognikami. Pociąg przejechał na drugą stronę rzeki. Kobieta nie patrzyła na nic konkretnego, zauważył Ori i skierował uwagę na to samo — migotanie świateł na skrzyżowaniu, drobny defekt miasta.
Większość okien przy ulicy Oriego w Syriac nie miała zasłon. Kiedy wyjrzał na zewnątrz po przebudzeniu, w świetle latarń gazowych zobaczył duże, nieruchome postacie stojące w swoich domach, pogrążone we śnie. Ulica była zamieszkana przez ludzi-kaktusów. On wynajmował pokój u sympatycznej, chociaż czasami burkliwej kaktuski, która bez wysiłku wniosła jego walizki po schodach w jednej zielonej ręce, kiedy się wprowadzał. Słabo oświetlone wczesne pociągi mijały górne okna. Jechały do stacji Downs na południu albo w górę, na północ, w stronę olbrzymiego dworca głównego, tej synapsy niepokojącej architektury w widłach dwóch rzek, Dworca Perdido.
Nocne życie rozwijało się w najlepsze. Powietrze było ciepłe i wilgotne, rozpuszczało klej i wygładzało załomy murów. Rodziny spały na dziko w magazynach na skraju Miasta Kości. Koty łazęgowały po uliczkach Brock Marsh, a pod zagraconymi witrynami sklepowymi wracał do domu borsuk. Dostojne i groźne aerostaty czekały pod chmurami.
Dwie rzeki spotykały się u końca swego biegu i stawały się jedną potężną drogą wodną, Wielką Smołą. Rzeka toczyła przez miasto swoje kloaczne wody, opuszczała Nowe Crobuzon pod kikutem mostu i, płynąc przez slumsy pozostające w orbicie metropolii, szukała morza. Nielegalni mieszkańcy miasta na chwilę wychodzili na zewnątrz, po czym znowu się chowali. Trwała nocna działalność. Zawsze ktoś nie spał, niezliczone ktosie, w wysokościowcach, eleganckich willach, kamienicach Chnum czy gettach obcych ras, w tepidarium, w szeregówkach Kinken i Creekside, ukształtowanych przez robale khepri za pomocą pokruszonej owadziej śliny. Koło życia obracało się niestrudzenie.
Następnego dnia nie było nic w gazetach o zamieszkach w Dworze Podżebraków, dzień później również nie. Mimo to wiadomość krążyła z ust do ust.
Ori dał znać odpowiednim ludziom, że był przy tym. Mijając sklepy i puby w Syriac, czuł, że jest zauważany, i wiedział, że część z tych, którzy na niego zerkali — ta kobieta, tamten vodyanoi, ten mężczyzna, ten człowiek-kaktus, a nawet tamten prze-tworzony — należą do Plenum. Nie zdradzając się ze swoim podnieceniem, Ori stukał się pięścią w tors w ramach ukradkowego pozdrowienia, które ignorowali albo równie dyskretnie odwzajemniali. Plenaryści porozumiewali się ze sobą za pomocą skomplikowanej daktylografii, ręcznego slangu śródmiejskich dzielnic, którego Ori nie umiał odszyfrować. Pomyślał sobie, że może to on jest przedmiotem tej wymiany informacji.
Ori wyobraził sobie, że Plenum zbiera się na zamkniętym i tajnym posiedzeniu i on jest jednym z punktów porządku obrad. Naturalnie mógł o tym tylko pomarzyć, ale przedstawianie sobie tej sceny sprawiało mu przyjemność. Tak, jego przyjaciele byli nuevistami, ale nie dekadentami, utracjuszami czy ludźmi, których zadowala epatowanie mieszczuchów. Wyobraził sobie Plenum, delegatów wszystkich frakcji, którzy przerywają dyskusję o strategii walki z rządem, o unikaniu milicji i jej informatorów, aby pochwalić Oriego Ciuraza i jego przyjaciół za udaną prowokację. Czysta fantazja, ale piękna.
W Gross Coil brał każdą dorywczą pracę, jaka się trafiła. Dźwiganie i dostarczanie towarów za posiłki i marną płacę. Zbrojeniowo szare komponenty jakiejś wojskowej maszyny, która zapewne była transportowana wzdłuż wybrzeża, aby później pokonać Morze Mizerne i wziąć udział w jakiejś odległej wojnie za cieśninami. Pracował na każdej bocznicy, w każdym magazynie, dla każdego wyburzyciela, który chciał skorzystać z jego usług, rozładowywał barki przy moście Mandrake’a, a po fajerancie pił z kolegami z pracy, którzy zostali jego tymczasowymi przyjaciółmi.
Był młody, majstrowie nim pomiatali, ale już nie z taką pewnością siebie. W każdej chwili spodziewano się wybuchu zamieszek. Nastały ciężkie czasy dla fabryk Gross Coil, dla Kelltree i Echomire. Za odlewnią przy Tuthen Way Ori zobaczył blizny po pożarach w miejscach, gdzie w ostatnich tygodniach pikietowano. Na murach dysydenckie pieczęcie. „Toro”. „Modliszka żyje!”. Szablonowe symbole członka Żelaznej Rady. Dziury po kulach znaczyły ściany Tricorn Fork, gdzie rok wcześniej milicja spacyfikowała setki protestujących.
Zaczęło się w koncernie Paradox, od spontanicznego protestu przeciwko jakimś zwolnieniom, a potem błyskawicznie rozlało na ulice i zasiało niezgodę w halach fabrycznych innych przedsiębiorstw, ponieważ część pracowników dołączyła do demonstrantów, których hasła robiły się coraz bardziej radykalne i polityczne. Najpierw żądali przywrócenia kolegów do pracy i podwyżek, potem pojawiły się skargi na burmistrzynię i krytyka loterii wyborczej, a wreszcie żądanie wolnych i powszechnych wyborów. Latały butelki i flogiston kaustyczny. Padły strzały — nie ustalono, czy strzelać zaczęła milicja, czy ktoś z demonstrujących — i było szesnaście ofiar śmiertelnych. Na murach regularnie pojawiały się kredowe napisy ku czci poległych i równie regularnie je ścierano. Ori położył sobie pięść na klatce piersiowej, kiedy mijał miejsce tamtej masakry.
W łańcolę poszedł na piwo do Ukochanej Sklepikarza. Krótko przed ósmą dwóch mężczyzn opuściło salę barową i już nie wróciło. Inni szli w ich ślady, bez jakiegoś widocznego porządku. Ori dopił piwo i ruszył w stronę klopa, ale kiedy zobaczył, że nie jest śledzony, skręcił w pozaciekany korytarz, podniósł klapę i zszedł do piwnicy. Zgromadzeni w ciemnościach ludzie spojrzeli na niego bez słowa, a ich miny wyrażały tyleż samo powitanie, co i nieufność.
— Chaverim — powiedział. Termin zapożyczony z zapomnianego języka.
— Chaver — odparli: towarzysz, wtajemniczony, spiskowiec.