Выбрать главу

Tajemnicze okręty Tesh, barkentyny i strojne, powiewające kolorowym płótnem kety, których załoga malowała się henną i piłowała sobie zęby, przestały zawijać do portów Nowego Crobuzon. Krążyła pogłoska, że dawno nieużywanymi kanałami tajny i nigdy niewidziany ambasador Tesh przekazał burmistrzyni wypowiedzenie wojny.

Wiadomości o atakach Tesh w Cieśninie Ognistej Wody zajmowały coraz więcej miejsca w gazetach i na rządowych plakatach informacyjnych. Burmistrzyni obiecała odwet i kontratak. Jak dotarło do uszu Oriego, marynarka zintensyfikowała zaciąg, także poprzez „werbunek alkoholowy”.

To wszystko nadal było odległe, abstrakcyjne: bitwy na morzu tysiące mil morskich stąd. Ale wróg eskalował działania. Wojna coraz częściej figurowała w przemówieniach ministrów. Nowe dążenia handlowe miasta nie przynosiły pożądanego rezultatu: rynki eksportowe pozostawały zamknięte, a niepewność na morzach blokowała import egzotycznych artykułów luksusowych. Statki wypływały w rejs i nie wracały. Zabite deskami fabryki nie wznawiały działalności i zamykano kolejne. Tablice na ich bramach obrastały pleśnią, kpiąc sobie z obwieszczeń o „przejściowym wstrzymaniu produkcji”. Miasto pogrążyło się w stagnacji, bezsilności i marazmie. Ci, którzy przeżyli wojnę, zaczęli powracać do domu.

Poranieni na ciele i duszy żołnierze, pozostawieni przez władze własnemu losowi, żebrali i opowiadali o swoich przeżyciach w Dog Fenn i Riverskin. Pokryci bliznami, ze zmiażdżonymi kośćmi, porżnięci przez wroga albo przez własnych medyków w krwawym chaosie lazaretu polowego, nosili też ślady dziwniejszych ran, które mogły im zadać tylko wojska Tesh.

Setkom powracających odebrało rozum. W swoim obłąkaniu bełkotali nieznanym, sepleniącym językiem. Wszyscy, rozrzuceni po całym mieście, synchronicznie skandowali te same słowa. Niektórzy mężczyźni mieli galaretowate worki w miejsce oczu, ale nadal widzieli, jak słyszał Ori, i nieustannie płakali, bo we wszystkim dostrzegali śmierć. Ludzie bali się kombatantów jako wyrzutu sumienia. Przed wielu miesiącami Ori trafił na ulicy na następujący obrazek: jakiś mężczyzna perorował do przerażonego tłumu i pokazywał ludziom swoje ramiona, które miały trupioszary kolor.

— Wiecie, co to jest! — krzyczał do nich. — Dokładnie wiecie! Byłem niedaleko wybuchu i widzicie. Konowały chciały mi uciąć ramiona, mówiły, że trzeba je usunąć, ale nie chciały, żebyście mogli to zobaczyć…

Machał upiornymi kończynami jak wyciętymi z kartonu i milicja przyjechała go uciszyć, zabrała go. Ale Ori widział zgrozę na twarzach gapiów. Czy Tesh rzeczywiście na powrót odkryło zapomnianą tajemnicę bomb kolorowych?

Tak wiele niepewności, szybki upadek morale, strach w mieście. Dwa, trzy lata wcześniej rząd Nowego Crobuzon ogłosił Specjalną Ofensywę. Nakręciło to liczbę ofiar, ale także aktywność gospodarczą. Każdy znał kogoś, kto pojechał na wojnę albo zniknął z portowej karczmy. Stocznie w Smołoujściu, tym satelickim mieście w delcie, budowały pancerniki i okręty podwodne, unikając skutków recesji, a za nimi poszły walcownie i odlewnie. Wojna puściła w ruch ich tryby.

Gildie i związki zawodowe delegalizowano bez podstawy prawnej albo ograniczano ich kompetencje i osłabiano. Dla wielu z tych, którzy przywykli do życia w nędzy, pojawiła się praca, ale trzeba było o nią brutalnie konkurować. Struna Nowego Crobuzon była rozciągnięta i naprężona.

* * *

Każda epoka miała swoich ludowych bandytów. Jack Pół-Pacierza w dzieciństwie Oriego, Bridling w Tygodniu Pyłu, Alois i jej towarzysze stulecie wcześniej. W pewnym sensie nawet sam Jabber. Wepchnięci przez okoliczności w szczególną rolę, obalali reguły: tłumy, które pluły na prze-tworzonych, dałyby się pokrajać za Pół-Pacierza. Niektórzy bez wątpienia byli wytworem wyobraźni historii, drobne rzezimieszki, których upływ stuleci spowił romantyczną aurą. Ale niektórzy byli autentyczni: Ori dałby głowę za Jacka. A teraz na tę listę wpisał się Toro.

* * *

Czaszelę Ori spędził z nuevistami. Odebrał dniówkę i poszedł spotkać się z nimi w pubie Dwie Gąsienice przy Barrow Bridge. Z widokiem na nasączone śliną żuków dachy Kinken zabawiali się barowymi grami i rozmawiali o sztuce. Studenci i uchodźcy z dzielnicy artystycznej zawsze się cieszyli z widoku Oriego, ponieważ był jednym z garstki prawdziwych robotników w ich grupie. Wieczorem Ori, Petron i kilku innych zainscenizowało prowokacyjny happening: przebrani za świnie pomaszerowali na Pola Salacusa, minęli Zegar i Koguta — lokal, który dawno utracił swój anarchistyczny urok, i teraz uczęszczali do niego parweniusze zgrywający bohemę. Nueviści chrząkali do pijących i świńskimi głosami wołali: „Ach, nostalgia!”.

W pylnik Ori harował jako sztauer, a wieczorem pił w robotniczej knajpie w Skulkford. Pośród dymu i piwnego śmiechu brakowało mu oryginalności Dwóch Gąsienic. Spotkał się wzrokiem z barmanką i rozpoznał ją z jakiegoś nielegalnego spotkania. Podwinęła fartuch, żeby mógł zobaczyć zatknięte w kieszeń egzemplarze „RR”, co miało go zachęcić do zakupu czasopisma. Gniew i rozczarowanie, które go ogarnęły podczas rozmowy z Curdinem, powróciły z całą mocą.

Tak gwałtownie potrząsnął głową, iż na pewno pomyślała sobie, że się pomyliła. Otworzyła szerzej oczy. Biedaczka, nie chciał jej wystraszyć. Przekonał ją, że może z nim bezpiecznie rozmawiać. Zwracał się do niej per Jack.

— Mam tego dosyć — szepnął. — Mam dosyć tego, że „RR” wciąż tylko gada, jak jest, ale nic nie robi, mam dosyć czekania na zmiany, które nie przychodzą.

Parodią ręcznego slangu wyraził swój pogląd na tę sprawę.

— Czyli, według ciebie, to wszystko nie ma sensu? — spytała.

— Może nie aż tak… — Podniecony zastukał w stół. — Czytam to od miesięcy. Widzisz, milicja coś robi. Nowopiórcy coś robią. A po naszej stronie robią coś tylko takie oszołomy jak Liga Ekscesu albo bandyci tacy jak Toro.

— Chyba nie mówisz tego poważnie, co? — Jack zniżyła głos. — Sądzę, że wiesz, co nas ogranicza…

— Dalijabber, do cholery, Jack, nie wyjeżdżaj mi tutaj z „granicami indywidualnego działania”. Mam tego dosyć. Nie wolałabyś czasami, żeby było ci wszystko jedno? Oczywiście chcesz zmian, wszyscy chcemy zmian, ale skoro wszystko ma pozostać po staremu, to wolałbym, żeby mi było wszystko jedno.

W rybnik Ori wysiadł wieczorem na stacji Saltpetre. W kłębach smogu i zmroku wędrował ceglanymi zaułkami Griss Fell, mijając gospodynie, które zeskrobywały ze swoich ganków fabryczny brud i zawijasy graffiti albo urządzały sobie pogaduszki przez okno z sąsiadkami z naprzeciwka. W budynku dawnej stajni potrzebujący ustawiali się w kolejce po miskę zupy. Nominalnie tą akcją charytatywną zarządzało Kinken i porządku pilnował tercet kheprich. Naśladując swoje opiekuńcze boginie, Mocne Siostry, jeden khepri był uzbrojony w kuszę i skałkówkę, drugi we włócznię i kuszarpacz, a trzeci w nakręcany miotacz żądeł.

Khepri rozciągały swoje smukłe i energiczne kobiece ciała. Mówiły do siebie bezdźwięcznie, poruszając czułkami i głowoskarabeuszami, fosforyzującymi, wysokimi na sześćdziesiąt centymetrów chrząszczami na ich szyjach. Chymiczne esencje, które emitowały, również pełniły funkcję komunikacyjną. Odwróciły się do Oriego, wielokrotnie odbitego w ich fasetkowych oczach, rozpoznały go i skierowały do jednego z kotłów. Zaczął nalewać zupę cierpliwie czekającym włóczęgom.

Garkuchnię uruchomiono za pieniądze Kinken, ale prowadzili ją miejscowi. Kiedy burmistrzyni powiedziała, że miasta nie stać na opiekę nad potrzebującymi, powstały alternatywne struktury. Rozmaite środowiska tworzyły programy społeczne, aby zawstydzić władców Nowego Crobuzon albo z czystej konieczności. Programy te były źle zorganizowane, niewspółmierne do potrzeb, a do tego mnożyły się jak rywalizujące ze sobą sekty.