Ori szedł szybko, ze spuszczoną głową i rękami w kieszeniach, kiedy mijał milicję. Czuł na sobie spojrzenia funkcjonariuszy. Trudno było ich zauważyć, ponieważ mieli wszytą w mundury przędzę trowów, która pochłaniała światło i wydzielała ciemność. W nocy najwidoczniejsza była u nich broń, dobrana — zdawało się — wedle indywidualnego gustu, w półmroku widziało się bowiem pałki, żądła, sztylety, rewolwery.
Sięgnął pamięcią dwanaście lat wstecz, do czasów sprzed recesji, do czasów Wojny Konstruktów, kiedy po raz pierwszy od stulecia milicyjna polityka działania w ukryciu — siatki szpiegów, informatorów, funkcjonariuszy w cywilu i zdecentralizowany strach — została uznana za niewystarczającą, toteż ujawnili się i włożyli mundury. Ori nie pamiętał, jakie były korzenie kryzysu. Razem z rozkrzyczaną grupką innych dzieci właził na dachy Petty Coil i Brock Marsh na północnym brzegu Smoły i obserwował szturm milicji na wysypiska w Griss Twist.
Z dziecięcą żądzą zniszczenia przyłączyli się do oczyszczania miasta z konstruktów, panicznego ścigania napędzanych mechanizmami zegarowymi lub silnikami parowymi totumfackich, których nagle uznano za wrogów. Rozszalałe tłumy przypierały do muru i niszczyły spawane albo lutowane maszyny. Większość konstruktów mogła tylko stać cierpliwie, kiedy je rozmontowywano, wdeptywano szkło w ziemię, wyrywano kable.
Nieliczne stawiały opór. Przyczyna wojny? Konstrukty zostały zainfekowane wirusową inteligencją, programami, których nie powinno być. Kółka zębate ich maszyn analitycznych obracały się heretyckimi kombinacjami, produkując zimną, maszynową świadomość. Myślące urządzenia, dla których priorytetem było przetrwanie, podniosły swoje metalowe, drewniane i rurowe ręce na swoich niegdysiejszych właścicieli. Ori nigdy tego nie widział.
Milicja zrównała z ziemią śmieciową dżunglę Griss Twist. Bombardowali dzielnicę pociskami, oczyszczali ogniem. W końcu wkroczyły ekipy burzące, z rozkazem zwalcowania roztopionego i spopielonego krajobrazu. Podobno istniała tam swego rodzaju fabryka zgubnych programów i zniszczono ją wraz z monstrualnym umysłem, który za nią stał. Był to jakiś demon, zły duch czy klika myślących konstruktów oraz ich zwolenników z krwi i kości.
W mieście wciąż były konstrukty i maszyny różnicowe, ale w ograniczonej liczbie i rygorystycznie koncesjonowane. Częściowo zastąpiła je gospodarka golemów, dzięki czemu kilku taumaturgów znacznie się wzbogaciło. Hałdy Griss Twist wciąż były białym jak kość i czarnym jak węgiel rumowiskiem. Obowiązywał tam zakaz wstępu, ale crobuzońskie dzieci wspinały się tam albo wczołgiwały, żeby zabrać różne rzeczy na pamiątkę, a potem opowiadać sobie nawzajem, że hałdy są nawiedzane przez duchy maszyn.
Za najistotniejszy skutek kryzysu Ori uważał jednak to, że milicja do tej pory działała w sposób jawny. Zaledwie kilka miesięcy po wojnie z konstruktami zaczęły się zamieszki spowodowane recesją i tylko nieliczni funkcjonariusze milicji powrócili do praktyki noszenia cywilnego ubioru.
Ori nie umiał powiedzieć, czy nowe porządki są lepsze, czy gorsze. Wśród rewolucjonistów zdania były podzielone: jedni argumentowali, że wyjście z ukrycia jest oznaką siły milicji, inni — że słabości.
Kawałek papieru, który Spiral Jacobs pokazał Oriemu, był heliotypem zrobionym przed wielu laty: dwaj mężczyźni stali na dachu w pobliżu Dworca Perdido. Kiepska odbitka, wyblakła, wytarta, prześwietlona, postacie w aureolach ruchu. Ale rozpoznawalne. Spiral Jacobs z białą brodą wyglądał na jeszcze starszego niż teraz, z tym samym uśmiechem obłąkańca. Obok niego człowiek, który obracał głową i wyciągał do kamery rozpostarte palce lewej ręki. Prawe ramię, wyprostowane, było brutalnym, potężnym szponem modliszki.
Następnego dnia wczesnym rankiem, kiedy wyprowadzano noclegowiczów, Ori czekał przy drzwiach przytułku.
— Spiral — powiedział, kiedy starzec wyszedł, podrapał się, owinął kocem i zamrugał powiekami oślepiony światłem dziennym.
— Podwójny! Jesteś podwójny!
Cała impreza kosztowała Oriego dniówkę. Musiał zapłacić za taksówkę, żeby zawieść niedołężnego starca do Flyside, gdzie nie znał nikogo. Spiral gadał do siebie. Ori kupił śniadanie w kafeterii przy placu położonym w cieniu wieży milicyjnej we Flyside. Nadziemne dziesiątki metrów torów w górze łączyły wieżę ze Szpikulcem w centrum miasta. Spiral Jacobs długo jadł bez słowa.
— Za dużo pytlowania, za mało działania, prawda, Spiral? Za dużo tego… — Ori wystawił język — …a za mało tego.
Zacisnął pięść.
— Trzeba walczyć, nie gadać — odparł bezdomny przyjaznym tonem i zjadł grillowanego pomidora.
— Tak mówił Jack?
Spiral Jacobs przestał jeść i spojrzał na niego spode łba.
— Jack? Ja ci dam Jacka. Co chcesz wiedzieć o Jacku?
Akcent, ten niewyraźny ślad czegoś zagranicznego, przez moment zabrzmiał głośniej.
— Jack nie pytlował, tylko działał, co? — spytał Ori. — Czasem człowiek chce, żeby ktoś przestał w kółko dyskutować i coś zrobił, racja?
— Jack był dzielnym obrońcą sprawiedliwości — powiedział starzec. Uśmiechnął się bardzo smutno i całe szaleństwo na chwilę zniknęło z jego twarzy. — On był najlepszy. Kocham go i jego dzieci.
„Jego dzieci?”
— Jego dzieci?
— Ci, co przyszli po nim. Niech żyje.
— Tak. Niech żyje Toro.
— Toro?
W oczach Spiral Jacobsa Ori zobaczył prawdziwe obłąkanie, ciemne morze samotności, zimna, alkoholu i narkotyków. Ale w tym morzu wciąż pływały myśli, przebiegłe jak barakuda, drgania na twarzy bezdomnego odzwierciedlały ich ruchy. „Sonduje mnie” — pomyślał Ori. „Poddaje mnie próbie”.
— Gdybym miał parę lat więcej, byłbym człowiekiem Jacka — powiedział Ori. — On jest szefem, zawsze był. Poszedłbym za nim. Byłem przy tym, jak umarł.
— Jack nie umarł, synu.
— Widziałem na własne oczy, jak umierał.
— Tak, w tym sensie, o jaki ci chodzi, może umarł. Ale wiesz, tacy jak Jack nie umierają.
— W takim razie gdzie teraz jest?
— Myślę, że patrzy z góry na was podwójnych i uśmiecha się. Ale są też inni, nasi przyjaciele, moi kumple, i on myśli, „Niech żyje!”.
Starzec zaśmiał się głupkowato.
— Twoi kumple?
— Tak, moi kumple. Z wielkimi planami. Wszystko wiem. Przyjacielem Jacka jest się na zawsze, przyjacielem Jacka i całej jego rodziny.
— Kim są twoi kumple? — dociekał Ori, ale Jacobs milczał uparcie.
Skończył jeść, zgarnął palcami resztki jajka i wessał je. Wydawało się, że zapomniał o Orim albo przestał zwracać na niego uwagę. Usiadł oparty i odpoczywał, a potem, nie patrząc na swego towarzysza, wstał i zagłębił się w oparach szarego dnia.
Ori śledził go, nieszczególnie się ukrywając, po prostu szedł kilka kroków za nim aż do samego przytułku. Spiral Jacobs nie wybrał najkrótszej trasy. Przez pozostałości targowiska na Shadrach Street pośród wrzawy Aspic Hole, gdzie kilku masarzy i sprzedawców owoców miało swoje stragany.
Spiral Jacobs rozmawiał z wieloma mijanymi osobami. Dano mu do ręki trochę jedzenia i kilka monet.
Ori obserwował społeczność wagabundów. Mężczyźni i kobiety o szarych twarzach, w ubraniach podobnych do warstw łuszczącej się skóry, pozdrawiali Jacobsa albo przeklinali go z pasją. W zwęglonym cieniu strawionego przez pożar biura Jacobs przez ponad godzinę pił z tamtejszymi włóczęgami, a Ori wytężał słuch, aby zrozumieć, co mówią.