Głowy się obróciły, Ori zobaczył rzucane w jego stronę spojrzenia. Nie mieli pewności, czy mogą przy nim otwarcie rozmawiać. Ale nie potrafili milczeć. Był ostrożny, nie pozwolił sobie zapytać: „Z kim?”, „Kto to jest… wiecie kto?”.
Ale Starobark patrzył na stary słup ogłoszeniowy oklejony wieloma warstwami plakatów. Z odbitego na powielaczu heliotypu spoglądała znajoma twarz. Starobark miał podczas mówienia skierowane na nią oczy i Ori zrozumiał aluzję.
— Skończymy z tym wszystkim — powiedział stary człowiek-kaktus. — Wszystko zmienimy, kiedy nasz przyjaciel spotka pewnego kogoś.
Od wielu dni nie widział Spiral Jacobsa. Kiedy wreszcie wpadł na jego trop, stary bezdomny, który od długiego czasu nie był w przytułku, wyglądał na zmęczonego, jeszcze bardziej zaniedbanego i brudnego niż zwykle.
Ori poszedł za wskazówkami otrzymanymi od innych zapomnianych ludzi i w końcu znalazł go w Crow. Jacobs przechadzał się pośród wielkich sklepów centralnej dzielnicy, pomników, fasad z dostojnego marmuru i wyczyszczonego białego kamienia. Idąc z kredą w ręku, co kilka kroków zatrzymywał się i mruczał coś w brodę, po czym rysował na murze jakiś słabo widoczny i zagadkowy symbol.
— Spiral — powiedział Ori i stanął jak wryty, ponieważ stary włóczęga odwrócił się z rozwścieczoną miną.
Minęła dłuższa chwila, zanim Spiral Jacobs zapanował nad sobą.
Siedzieli na BilSantum Plaza pośród żonglerów. W ciepłych kolorach wieczoru wznosił się nad nimi kompleks Dworca Perdido, ten kolosalny i rozstrajający architektoniczny miszmasz. Pięć linii kolejowych wychodziło gwiaździście z napowietrznych, łukowatych ust. Po zachodniej stronie kłuł niebo Szpikulec, minaret milicji. Dworzec Perdido zdawał się na nim opierać jak człowiek na lasce.
Ori patrzył na siedem podniebnych torów, które rozciągały się nad miastem ze szpica minaretu. Pobiegł wzrokiem za wiodącym na południowy wschód — nad dzielnicą czerwonych latarń i drobnomieszczańskim Spit Hearth, nad zamieszkanym przez uczonych Brock Marsh — do innej wieży i dalej do Strack Island i do parlamentu u spływu dwóch rzek.
— Chodzi o burmistrzynię — powiedział Ori. Spiral Jacobs sprawiał wrażenie, że nie słucha, tylko jest zajęty własnymi myślami, bawiąc się kredą. — Ekipa Toro ma dosyć likwidowania kaprali milicji i innych płotek. Chcą popchnąć sprawy do przodu. Chcą zabić burmistrzynię. — Mogło się wydawać, że Spiral Jacobs jest za bardzo odklejony, aby wzbudziło to jego zainteresowanie, ale Ori zobaczył jego oczy. Zobaczył, że bezzębne usta otwierają się i zamykają. Czy to była dla niego niespodzianka? Co innego mógł zrobić ścigany przez prawo bohater ludu? Ori mógł sobie wmawiać, że poinformował Jacobsa wyłącznie z poczucia obowiązku wobec starego bojownika, kumpla Jacka Pół-Pacierza, ale w rzeczywistości chodziło o coś więcej. Spiral Jacobs uczestniczył w tym wszystkim, na swój nieskoordynowany sposób wprowadził Oriego w ten brutalny i wyzwoleńczy akt polityczny. — Aby zrealizować plan tego kalibru — powiedział Ori — Potrzeba odwagi, siły, informacji i pieniędzy. To był początek.
— Przyjdź jutro na zupę — poprosił nieoczekiwanie Spiral Jacobs — obiecaj mi.
Ori przyszedł. I może się domyślał, co znajdzie w torbie, którą przyniósł mu Jacobs. Kiedy otworzył ją znacznie później w swoim pokoju, sam przy świecy, aż świsnął z przejęcia.
Pieniądze. W rolkach i plikach. Ogromna ilość monet i banknotów, w dziesiątkach walut. Szekle, noble i gwinee, tak, najnowsze sprzed kilkudziesięciu lat, ale były też dukaty, dolary, rupie, piaskowce i ezoteryczne grosze, kwadratowe monety, sztabki z zamorskich prowincji, z Shankell, z Perrick Nigh i z miast, w których istnienie Ori nie do końca wierzył. Były to fusy po życiu rozbójnika albo pirata.
„Mój wkład” — było napisane w dołączonej notce. „Żeby dobry plan się udał. Na pamiątkę, Jack”.
CZĘŚĆ TRZECIA
KRAJ WINA
Rozdział dziesiąty
Golem czuwał nad śpiącymi podróżnymi. Stał przy rozżarzonych węgielkach wyższy od człowieka, a nawet od człowieka-kaktusa. Krępy, ze zbyt długimi ramionami, które plątały się w okolicy kolan, przypominał małpę. Plecy miał siodłowato wygięte, a glinianą skórę spękaną od słońca.
O świcie przebudzone insekty zaczęły spacerować po golemie. Nie poruszył się. Pyłki i zarodniki fruwały nad śpiącymi w zagłębieniu terenu wędrowcami. Chłodny, poranny wiatr przebiegał dreszczem skórę. Bezlitosny upał zostawili już za sobą.
Drogon wstał pierwszy, kiedy inni się obudzili, myszkował już po okolicy. Pomeroy i Elsie poszli w jego ślady, zostawiając Cuttera samego z panem golema.
— Judaszu, nie trzeba było wyjeżdżać — powiedział Cutter. — Nie trzeba było.
— Znalazłeś pieniądze, które dla ciebie zostawiłem?
— Oczywiście, i instrukcje też, ale się do nich nie zastosowałem, jak widzisz. Nie cieszysz się? Z tego, co ci przyniosłem? — Klepnął swój plecak. — Nie były gotowe, kiedy wyjeżdżałeś.
— A teraz jedno jest zepsute. — Judasz uśmiechnął się smutno. — A jedno to za mało.
— Zepsute? — Cutter był zdruzgotany. Taki kawał drogi wlókł ze sobą oba urządzenia. — Nie trzeba było wyjeżdżać beze mnie, Judaszu. Trzeba było na mnie zaczekać.
Cutter pocałował Judasza, z zaniepokojeniem, które zawsze go ogarniało, gdy to robił, z rodzajem desperacji. Ten zareagował jak zwykle, z czymś w rodzaju czułości i czymś w rodzaju wyrozumiałości.
Zdeprymowany Cutter zauważył, że nawet teraz Judasz Low nie sprawiał wrażenia skoncentrowanego na tym, co miał przed sobą. Tak się zachowywał, odkąd go znał. „Typowy bujający w obłokach uczony” — myślał sobie z początku Cutter. Sklep Cuttera mieścił się w Brock Marsh i jego klientela składała się z naukowców. Był zaskoczony, kiedy w głosie Judasza usłyszał ślady akcentu z jednej z dzielnic robotniczych w centrum.
Poznali się ponad dziesięć lat temu. Cutter wyszedł z zaplecza i zobaczył Judasza stojącego przed półkami z ezoteryką: zeszytami, mechanizmami zegarowymi, warzywnymi tajemnicami. Wysoki, chudy mężczyzna z suchymi, długimi włosami, znacznie starszy od Cuttera, twarz zniszczona wiekiem, szeroko otwarte oczy, które wszystkiemu się dziwiły. Było to niedługo po wojnie na hałdach, kiedy Cutter musiał zrezygnować z konstruktu sprzątającego. Sam mył podłogę i był w złym humorze, potraktował więc klienta niezbyt nieuprzejmie.
Kiedy Judasz przyszedł znowu, Cutter próbował go przeprosić, ale starszy pan tylko szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. Podczas jego trzeciej wizyty — kupował alkalidy i najlepszą, najgęstszą glinę — Cutter spytał go, jak się nazywa.
— To jak mam do pana mówić: Judaszu, Judo czy doktorze Low?
Judasz uśmiechnął się. Cutter nigdy w życiu nie poczuł się tak z kimś związany, tak zrozumiany, jak przy tym uśmiechu. Jego motywy zostały bez wysiłku odgadnięte. Wtedy już wiedział, że nowy klient nie jest roztargnionym naukowcem, tylko świętym człowiekiem. Cutter bardzo szybko go pokochał.
Z początku odnosili się do siebie trochę nieśmiało, nie tylko Cutter i Judasz, ale również Judasz i Pomeroy, Judasz i Elsie. Ciągle ich pytał, w jaki sposób umarli Drey, Ihona i Fejh. Był wstrząśnięty i przygnieciony tym, że ta trójka straciła życie.