Выбрать главу

Wszyscy podróżni, nawet Drey, trzymali liberosynkretów na muszce.

— Kim jesteście? — spytał wódz. — Coście za jedni? Czego chcecie?

Pomeroy otworzył usta, żeby udzielić jakiejś pyszałkowatej i butnej odpowiedzi, ale nagle coś się stało z Cutterem. Usłyszał szept. Intymny jak usta przytknięte do jego ucha, nienaturalny i czarowny. Słowa przyniosły ze sobą chłód. Cuttera przeszedł dreszcz. „Powiedz prawdę” — rozkazał głos.

Słowa popłynęły z Cuttera mimowolnym zaśpiewem.

— Ihona jest tkaczką. Drey jest ślusarzem. Elsie nie ma pracy. Pomeroy, ten duży, jest urzędnikiem. Fejh jest dokerem. Ja jestem sklepikarzem. Należymy do Plenum. Szukamy mojego przyjaciela. Szukamy Żelaznej Rady.

Jego towarzysze wytrzeszczyli oczy.

— Co ty, kurde…? — rzucił Fejh.

— Na litość Jabbera! — zdenerwowała się Ihona.

Cutter rozluźnił zaciśnięte mięśnie szczęki i pokręcił głową.

— Nie chciałem — próbował wyjaśniać. — Coś usłyszałem…

— No, no… — powiedział herszt zbójców. — Macie przed sobą kawał drogi. Nawet gdyby wam się udało nas minąć… — urwał. Poruszał szczęką, po czym oświadczył zupełnie odmienionym, deklamacyjnym tonem: — Mogą iść. Puśćcie ich. Plenum nie jest naszym wrogiem.

* * *

Miny jego podwładnych zdradzały konsternację.

— Puśćcie ich — powtórzył.

Pogroził im palcem z wściekłością na twarzy. Krzyczeli jeden przez drugiego i przez chwilę wyglądało na to, że nie posłuchają rozkazu. W końcu jednak zarzucili broń na ramię i wycofali się, klnąc pod nosem.

Herszt liberosynkretów odprowadził podróżnych spojrzeniem, a oni nie odwracali od niego wzroku, dopóki nie zniknął im z oczu. Nie widzieli jego ruchu.

Cutter opowiedział swoim towarzyszom o przymusie, który nim zawładnął.

— Taumaturgia — odparła Elsie. — Herszt cię zaczarował, diabli wiedzą dlaczego.

Cutter pokręcił głową.

— Widziałaś jego twarz, kiedy kazał nas puścić? Stało się z nim to samo co ze mną. Nie był panem samego siebie.

W mieście targowym spotkali druciarzy, kupców i wędrownych żonglerów. Między lepiankami leżały sflaczałe balony gazowe.

* * *

W pylnik, kiedy wznieśli się ponad trawiasto-kamienno-kwietny step, Drey umarł. Od paru dni wyglądało na to, że zdrowieje. W mieście nie spał, targował się nawet z latającym handlarzem, ale w nocy pojawiły się symptomy zakażenia krwi. Jeszcze żył, kiedy balon wystartował, ale niedługo później wydał ostatnie tchnienie.

Latający handlarz zajmował się buczącym motorem gondoli. Smutek pasażerów budził w nim zakłopotanie. Elsie trzymała w ramionach stygnące ciało Dreya. W końcu, kiedy zbliżało się południe, odprawiła zaimprowizowane nabożeństwo żałobne. Pocałowali zmarłego przyjaciela i z nieczystym sumieniem wolnomyślicieli powierzyli go łasce bogów.

Elsie przypominała sobie pochówki powietrzne rozpowszechnione podobno wśród północnych plemion. Mieszkańcy tundry składali swoich zmarłych do otwartych trumien pod balonami i posyłali ich pod niebo, przez zimne powietrze i chmury, ponad obszary niszczycielskich działań owadów, ptaków i naturalnego rozkładu. Stratosfera nad ich terenami myśliwskimi pełniła więc funkcję katakumb. Badacze podróżujący sterowcami spotykali tam tylko błąkających się bez celu, zmumifikowanych przez niskie temperatury zmarłych.

Z konieczności wyprawili Dreyowi innego rodzaju pochówek powietrzny, z czułością zanieśli go nad krawędź kosza, wystawili między liny i puścili.

Zupełnie jakby latał, unosił się pod nimi i mieli wrażenie, że rozpostarł ramiona. Opór powietrza kierował nim i Drey poruszał się tak, jakby tańczył albo walczył, coraz mniejszy wirował wokół własnej osi. Rozganiał stada ptaków. Jego przyjaciele śledzili ten lot w skupieniu w stanie zaskakująco bliskim ekstazy i odwrócili się, zanim uderzył o ziemię.

* * *

Im dalej na południe, tym bardziej jałowy robił się krajobraz, nad którym lecieli. Wiatr im sprzyjał. Cutter usłyszał, jak Elsie szepcze coś do Pomeroya. Opłakiwała Dreya.

— Nie możemy już zrezygnować — odparł Pomeroy półgłosem. — Wiem, wiem, ale po prostu się nie da.

Trzy razy widzieli w oddali inny balon. Pilot zawsze sprawdzał przez teleskop, czyj to statek powietrzny. Liczba aeronautycznych kupców nie była duża i każdy znał trasy innych.

Ten człowiek zażądał astronomicznej sumy za przelot do Myrshock, ale kiedy się dowiedzieli, że w Świniakowie niedawno była milicja — oddział husarii na prze-tworzonych wierzchowcach — musieli przyjąć jego ofertę.

— Jesteśmy na właściwej drodze.

Chociaż posuwali się do przodu umiarkowanym tempem, to jednak bez przerw, dlatego po raz pierwszy ogarnęło ich coś zbliżonego do nadziei.

— Trudno uwierzyć, że tam, w dole trwa wojna — powiedział Cutter.

Nikt się do tego nie odniósł. Cutter wiedział, że jego żółciowość działa im na nerwy. Zagłębił się w kontemplacji krajobrazu, który przypominał patchwork.

Trzeciego ranka powietrznej jazdy, wmasowując wodę w wysuszoną przez wiatr skórę Fejha, Cutter wydał z siebie głośny okrzyk i pokazał w dal, gdzie zobaczył morze, a bliżej, w zagłębieniu porośniętym brązową jak pszenica trawą, cumowiska sterowców i minarety Myrshock.

* * *

Myrshock okazało się brzydkim miastem portowym. Mieli się na baczności. Nie przebywali na swoim terytorium.

Budynki sprawiały wrażenie przypadkowo zestawionych i zaskoczonych, że tworzą jedno miasto. Stare, ale bez historii. Tam, gdzie świadomie próbowano kształtować przestrzeń miejską, estetyka była rozchwiana — kościoły z betonowymi fasadami i pseudoantycznymi zawijasami, banki kryte łupkiem w nietypowych kolorach, co dawało wyłącznie efekt kiczu.

Ludność była mieszana. Ludzie mieszkali obok ludzi-kaktusów, kolczastych i krzepkich humanoidów, oraz garudów, ludzi-ptaków i korsarzy z Cymek za morzem — można ich było spotkać zarówno na ulicach, jak i w powietrzu. Vodyanoi mieszkali w kanałowym getcie.

Podróżni kupili jedzenie w budce na nabrzeżu. W porcie były statki zagraniczne i miejscowe, parowce fabryki, kogi, statki kupieckie z wielkimi wędzidłami dla swoich morskich wyrmenów. W przeciwieństwie do doków w ich ojczyźnie był to port ze słoną wodą, toteż nie widziało się sztauerów rasy vodyanoi. Po ulicach kręcili się oszuści i wszelkiego rodzaju szumowiny jak w każdym porcie.

— Musimy być ostrożni — powiedział Cutter. — Potrzebujemy statku, który płynie do Shankell, a to z reguły oznacza, że załoga składa się z ludzi-kaktusów. Wiecie, co musimy zrobić. Nie możemy z nimi walczyć. Potrzebujemy małego statku i załogi naszego wzrostu.

— Będą trampy — stwierdziła Ihona. — W większości piraci…

Rozejrzała się dokoła.

Cutter zadrżał i zastygł bez ruchu. Ktoś się do niego odezwał. Znowu ten głos, szept tuż przy uchu. Cutter stał jak wryty.

Głos powiedział: „Akif. Kurs na południe”. Głos dodał: „Rutynowy kurs, mała załoga. Pożyteczny ładunek: antylopy krucze, ujeżdżone. Przejazd macie opłacony. Wypływacie dzisiaj o dziesiątej wieczór”. — Cutter przyglądał się każdemu przechodniowi, każdemu marynarzowi, każdemu portowemu zbirowi. Przyjaciele patrzyli na niego przerażeni jego wyrazem twarzy. „Wiesz, co masz robić. Jedź do Dradscale. To jest droga, którą obrała milicja. Sprawdziłem”. I dalej: „Cutter, wiesz, że mógłbym cię do tego zmusić… przypomnij sobie, co się stało w Pokutnikach. Ale chciałbym, żebyś mnie wysłuchał i zrobił to dlatego, że tak jest najlepiej. Mamy ten sam cel, Cutter. Do zobaczenia po drugiej stronie”.