— Cutter, gdzie twój zasrany szeptacz?
— Odwal się, Pomeroy. Jak będę to wiedział, ty pierwszy o tym usłyszysz.
— Już dwoje. Dwoje martwych towarzyszy, Cutter. Co my robimy?
Cutter milczał.
— Skąd on wie, jaką ma iść drogą? — spytała Elsie.
Chodziło jej o człowieka, którego szukali.
— Z tego, co mi mówił, zawsze wiedział, gdzie jest Żelazna Rada, przynajmniej z grubsza — wyjaśnił Cutter. — Sugerował, że dostawał stamtąd informacje. Mówił, że słyszał od swojego kontaktu w mieście, że szukają Rady. I wtedy sobie powiedział, że musi tam dotrzeć pierwszy. — Cutter nie zabrał ze sobą tego liściku. Jego zdawkowość i ogólnikowość uraziła go. — Pokazał mi kiedyś na mapie, gdzie, jego zdaniem, jest Rada. Mówiłem wam o tym. I tam idziemy.
Jakby to było takie proste.
O zmroku zatrzymali się u stóp stromego wzniesienia, gdzie znaleźli rzeczułkę i z wielką ulgą napili się wody. Fejh wypluskał się. Potem ludzcy towarzysze zostawili go, żeby spał w wodzie, a sami wyszli na górę. Rozciągał się stamtąd widok na rozległą płaską krainę. W kierunku, w którym zmierzali, zobaczyli światła. Trzy jasne wyspy: najdalsza ledwo widoczna, najbliższa oddalona o jakieś dwie godziny marszu.
— Elsie, Elsie, udało ci się, coś jednak poczułaś — powiedział Cutter.
Pomeroy był za ciężki na strome zejście do doliny, a Elsie nie miała siły. Tylko Cutter mógł się na to poważyć. Reszta kazała mu zaczekać, następnego dnia wspólnie znajdą inną drogę. Chociaż zdawał sobie sprawę, jak szalenie niebezpieczne jest samotne chodzenie po tych wrogich pustkowiach, na dodatek nocą, nie umiał się powstrzymać.
— Zostańcie — powiedział. — Opiekujcie się Fejhem. Do zobaczenia później.
Zdziwiło go, jak bardzo się ucieszył, że jest sam. Czas stanął w miejscu. Cutter szedł przez oniryczny świat, złudną rzeczywistość własnego stepu.
Nie było nawoływania nocnych ptaków, nie było gluclich, nic, tylko namalowana nocna scenografia. Cutter był sam na scenie. Pomyślał o martwej Ihonie. Kiedy zbliżył się do świateł, z ciemności wyłonił się kraal złożony z solidnych domów. Cutter wszedł do wioski pewnym krokiem jak zaproszony gość.
Wymarła wioska. Dziury okien. Wielkie drzwi otwarte na milczące wnętrza. Wszystkie domy opuszczone.
Światła koncentrowały się na skrzyżowaniach: duże jak ludzka głowa kule delikatnie rozjarzonej magmy, chłodnej i nie jaśniejszej od zakrytej lampy. Wisiały w powietrzu bez ruchu. Buczały cichutko, a ich powierzchnie iskrzyły wyładowaniami. Udomowione nocne słońca. Nic się nie poruszało.
W pustych uliczkach rozmawiał z mężczyzną, którego szukał.
— Gdzie jesteś? — spytał cicho.
W drodze powrotnej na skarpę Cutter zobaczył nad jej krawędzią światło, jedną latarnię, która poruszała się powoli. Wiedział, że to nie są jego towarzysze.
Elsie chciała zobaczyć opuszczoną wioskę, ale Cutter był stanowczy: nie ma czasu, trzeba dotrzeć do pozostałych świateł i sprawdzić, czy jest tam jakiś ślad.
— Coś wychwyciłaś — przypomniał Elsie. — Musimy się dowiedzieć czegoś dokładniejszego. Potrzebujemy jakichś pieprzonych wskazówek.
Fejh poczuł się lepiej, napełniwszy beczkę świeżą wodą, ale wciąż się bał.
— To nie jest kraj dla vodyanoich — skarżył się. — Cutter, ja tu umrę.
W późnych godzinach przedpołudniowych Cutter spojrzał za siebie i pokazał ręką w kierunku, z którego przyszli. W miejscu, do którego dotarli poprzedniego wieczoru, na tle jasnego nieba rysowała się czarna sylwetka jeźdźca. Kobieta albo mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem.
— Jesteśmy śledzeni. Założę się, że to szeptacz.
Cutter czekał na mruczenie przy uchu, ale nie doczekał się. Jeździec podążał za nimi aż do wieczora, nie zbliżając się. Złościło ich to, ale nic nie mogli poradzić.
Cutter sądził, że druga wioska również będzie opuszczona, ale się pomylił. Zdyszane antylopy zwolniły i człapały po pustych placach w blasku syczących kul światła. Podróżni zatrzymali się pod długim, podziurawionym pociskami murem. Beton był pokiereszowany i zachlapany żywicą. Zsiedli z antylop i patrzyli na zimne ślady przemocy. Na skraju wioski Cutter zobaczył zaoraną ziemię, ale potem czas się zatrzymał i Cutter zdał sobie sprawę, że to nie jest pole, tylko masowy grób.
Kości wyrastały z ziemi jak pierwsze pędy jakiejś makabrycznej rośliny. Były odarte z tkanki mięśniowej, poczerniałe od ognia, włókniste jak drewno. Kości ludzi-kaktusów.
Cutter stanął pośród zmarłych, nad ich pleśniejącymi roślinnymi zwłokami. Czas znowu ruszył z miejsca. Cutter poczuł jego wibracje.
Stojący pośrodku strach na wróble okazał się trupem w stanie rozkładu. To był człowiek. Nagi mężczyzna przyszpilony włóczniami do drzewa. Grot jednej z nich sterczał z mostka. Włócznia przechodziła ukośnie do góry od odbytu. Krocze było wyrwane. Na gardle trupa widniała plama zakrzepłej krwi. Słońce wygarbowało skórę mężczyzny i dobrały się do niego owady.
Stali i patrzyli jak uczestnicy rytuału religijnego na totem. Kiedy po kilku minutach Pomeroy się poruszył, nadal nie odrywał wzroku od trupa, jakby uważał to za świętokradztwo.
— Popatrzcie. — Przełknął ślinę. — Sami ludzie-kaktusy. — Pogrzebał stopą w ziemi, odsłaniając kawałki zmarłych. — I tu też. Na litość Jabbera, co tu się stało? Wojna tutaj nie dotarła…
Cutter przyglądał się uważnie zwłokom. Nie były za bardzo zakrwawione, nawet między nogami.
— Już nie żył — szepnął Cutter. Ten brutalny obraz zatrwożył go. — Zmasakrowali martwego człowieka. Po tym, jak pogrzebali innych.
Czerwona plama poniżej podbródka to nie była zaschnięta krew, tylko zakrwawiony metal. Patrząc w inną stronę, Cutter oderwał blaszkę.
Był to maleńki znaczek milicji Nowego Crobuzon.
Lewitujący mężczyzna przekroczył wielką wodę. Włosy i ubranie powiewały. Parę metrów pod nim przewalały się fale Morza Mizernego i piana zachlapywała mu spodnie.
Pod powierzchnią pojawił się cień i miecznik wyskoczył w powietrze, w najwyższym punkcie lotu znajdując się w zasięgu ręki mężczyzny. Dorysował łuk do końca i wbił się z powrotem w wodę. Płynął za mężczyzną, cały czas w tej samej odległości.
Za każdym razem, gdy katapultował się ku słońcu, rzucał lewitującemu mężczyźnie boczne spojrzenie jednego oka. W płetwę grzbietową wczepiło mu się coś czarnego. Istota, która wędrowała po skórze ryby i wgryzała się w nią.
Rozdział czwarty
Opuścili obszar opisany na mapie i skierowali się ku trzeciemu skupisku świateł. Na horyzoncie ciągnął się podobny do łusek gada kamienny mur, przez który prędzej czy później musieli znaleźć drogę.
Cutter trzymał w ręku pordzewiałą od krwi odznakę. Zrobiło mu się niedobrze. Wiedział, że milicja jest przed nimi. „Może przybywamy za późno”.
Napotykali otwory odpływowe pełne wody, ale brudnej. Fejh z konieczności napełniał nią swoją beczkę, ale skóra mu ropiała. Strzelali do zajęcy i nieuważnych ptaków. Mijali antylopy, szerokim łukiem objeżdżali stada dzikich świń wielkości koni.
Cutter miał wrażenie, że ścieżka, którą zmierzali, była raną w ziemi. O świcie trzeciego dnia po odkryciu ukrzyżowanego milicjanta zbliżyli się do trzeciej wioski. Słońce wspięło się ponad wzniesienia i oblało ich różanym światłem. Coś się poruszyło — sądzili, że jest to skalna turnia albo tracące liście drzewo.