Krzyknęli. Ich wierzchowce wierzgnęły do tyłu.
Podszedł do nich olbrzym, największy z ludzi-kaktusów, jakiego w życiu widzieli. Zazwyczaj mieli od dwóch do dwóch i pół metra wzrostu, a ten — ponad dwa razy więcej. Przypominał żywiołaka, prymitywną istotę zrodzoną z ziemi, chodzący step.
Kolebał się na koślawych biodrach, a ogromne nogi były zakończone rachitycznymi stopami bez palców. Zieloną skórę przecinały liczne zabliźnione pęknięcia. Kolce miały długość palców.
Olbrzym podszedł bliżej, szybko jak na swój krok paralityka. Połówka drzewa służyła mu za maczugę. Potrząsnął nią groźnie i z ust osadzonych w pozbawionej mimiki twarzy huknęły słowa, których nie rozumieli, jakiś dialekt sunglaryjskiego.
— Stój! Stój!
Wszyscy krzyczeli. Elsie pokazywała na napastnika. Oczy nabiegły jej krwią. Cutter wiedział, że Elsie próbuje dotrzeć do świadomości olbrzyma za pomocą swoich wątłych mocy.
Kaktus niezdarnie stawiał nogi. Strzała Fejha z wilgotnym dźwiękiem utkwiła bezboleśnie w ciele olbrzyma i ociekała jakimś płynem.
— Zabiję! — zaintonował kaktus okropną ragamollszczyzną. — Morderstwo!
Uniósł nad głowę swoją potężną broń.
— To nie my zrobiliśmy! — krzyknął Cutter. Rzucił milicyjną odznakę pod nogi olbrzyma i zaczął do niej strzelać z magazynówki. Blaszka tańczyła i dźwięczała do momentu, gdy wszystkie sześć komór było pustych. Kaktus zastygł, jego maczuga zwisła. Cutter tak długo spluwał na odznakę, że zaschło mu w ustach. — To nie my zrobiliśmy.
Nigdy czegoś takiego nie widzieli. Cutter sądził, że jest to ofiara Momentu, zniszczona przez szkodliwe wyziewy strefy kakotopicznej, ale się pomylił. W ostatniej opuszczonej wiosce gigantyczny kaktus opowiedział im o sobie. Przedstawił się jako ge‘ain — co sobie przetłumaczyli jako „późniak”.
Taumaturgią rolniczą stepowe kaktusy utrzymywały część swoich cebulek w stanie uśpienia jeszcze przez kilka miesięcy po właściwym terminie narodzin, zgodnym z ich cyklem wegetacyjnym. Kiedy ich rodzeństwo wypełzało spod ziemi, ge‘ain — późniacy — spali w swoich kosmówkach i rośli. Ich ciała nabierały masy, a magia sprawiała, że wciąż pozostawali w tym stanie. Kiedy się nareszcie budzili, byli gigantyczni, a później osiągali nieproporcjonalne rozmiary.
Ta anomalia doskwierała im. Ich zdrewniałe kości były pokrzywione, skóra korowata i upstrzona naroślami. Ich przerośnięte zmysły sprawiały im ból. Byli opiekunami, wojownikami i strażnikami swoich miejscowości. Byli istotami tabuizowanymi, pogardzanymi i czczonymi. Nie mieli imion.
Palce lewej ręki późniaka były zrośnięte ze sobą. Poruszał się powoli, z widocznym bólem wszystkich stawów.
— My nie Tesh — powiedział. — Nie nasza wojna, nie nasza sprawa. Ale i tak przychodzą. Milicja.
Przyjechali od rzeki, kawaleria z kuszarpaczami i kartaczownicami. Do wiosek kaktusów od dawna docierały pogłoski o walkach między milicją i siłami Tesh. Uciekinierzy opowiadali im o bestialstwach popełnianych przez żołdaków, toteż ludzie-kaktusy uciekali przed maruderami.
Ale jednej z wiosek nie zdążyli opuścić przed dotarciem milicji. Przygarnięto tam wielu uchodźców z północy, którzy karmili mieszkańców makabrycznymi opowieściami o rzeziach. Postanowili walczyć, zamiast zdawać się na łaskę żołnierzy. Stawili czoło milicji uzbrojeni w pałki i krzemienne maczety. Doszło do krwawej jatki. Milicja zostawiła ciało jednego ze swoich i ge‘ain wyładował na nim swoją wściekłość pośród trupów kaktusów.
— Będzie dwa tygodnie, jak przyszli. Od tej pory na nas polują — wyjaśnił późniak. — Przynieśli wojnę tutaj?
Cutter pokręcił głową.
— Wszystko się popieprzyło. Milicja nie przyjechała zabijać tych biedaków, tylko znaleźć człowieka, którego my też szukamy. Ludzie-kaktusy wpadli w panikę z powodu tych strasznych historii i niepotrzebnie wystawili się na cel. Posłuchaj mnie — zwrócił się do zielonego lewiatana. — Ludzie, którzy zabili twoich, kogoś szukają. Chcą go zatrzymać, zanim przekaże swoją wiadomość. Przyjdzie ich więcej.
— Tesh też przyjdą. Żeby z nimi walczyć. My wzięci w dwa ognie.
— Tak — odparł Cutter. Długo milczał. — Ale jeśli on wygra, jeśli im się wymknie, to wtedy milicja może mieć na głowie inne rzeczy niż wojna. Więc może masz powód, żeby nam pomóc. Musimy ich powstrzymać, zanim oni powstrzymają jego.
Z koślawymi dłońmi przy ustach późniak wydał z siebie okrzyk prymitywny jak wrzask rannego zwierzęcia. Lament przetoczył się nad stepem. Pośród gorącej nocy zwierzęta zastygły, po czym z ciszy wykwitła odpowiedź, podobne zawołanie, z odległości wielu kilometrów. Cutter poczuł je w kiszkach.
Późniak raz po raz się anonsował i z biegiem nocy przyszedł do niego mały oddział ge‘ain. Było ich pięcioro, zróżnicowanych: część ponadsześciometrowych, część o połowę mniejsza, niezgrabni, kości połamane i poskładane na nowo. Kompania kalek, niepełnosprawni siłacze.
Podróżni poczuli się mali i słabi w ich towarzystwie. Późniacy razem opłakiwali swoich zmarłych we własnym języku.
— Jeśli nam pomożecie — powiedział Cutter z pokorą — może uda nam się raz na zawsze powstrzymać milicję. A nawet jeśli nie, będziecie mieli okazję wyrównać rachunki.
Przez wiele godzin późniacy stali w koło i obradowali za pomocą słów i gestów. Z racji wagi kończyn ich ruchy były ostrożne. „Biedni zagubieni żołnierze” — pomyślał Cutter, choć wciąż pełen respektu.
W końcu przemówił do niego rzecznik:
— Oni poszli, oddział milicji. Na północ poszli. Polować, Wiemy gdzie.
— To oni — odparł Cutter. — Szukają naszego człowieka. Musimy ich dopaść.
Późniacy powyrywali sobie część kolców, po czym wzięli Cuttera i jego towarzyszy na ramiona. Prawie nie odczuwali tego ciężaru. Porzucone antylopy odprowadziły ich wzrokiem.
Kaktusy maszerowały gigantycznymi krokami, przestępowały nad rowami i drzewami. Cutter czuł się blisko słońca. Widział ptaki, nawet garudów. Ge’ain rozmawiali z nimi. Pierzaste postacie krążyły w górze, z dźwiękiem przypominającym łopot żagla na wietrze. Gadały melancholijnymi ptasimi głosami. Ge’ain słuchali i odpowiadali zawodząco.
— Milicja z przodu — powiedział tragarz Cuttera.
Maszerowali niestrudzenie i rzadko odpoczywali, obyczajem ludzi-kaktusów na stojąco. Raz zatrzymali się, gdy księżyc z jego dwiema córkami wisiał nisko nad horyzontem. Na skraju sawanny, w kierunku zachodnim, pokazało się światło. Ruchoma latarnia.
— Kto to jest? — spytał późniak Cuttera. — Człowiek na koniu. Śledzi was?
— To on? Na Jabbera, zanieś mnie do niego! Szybko! Muszę się dowiedzieć, w co on gra.
Ge’ain pocwałował z obłąkaną prędkością, pożerając dystans, i światło zgasło.
— Nie ma — zdziwił się późniak.
Szept w uchu szarpnął Cutterem.
— Nie bądź idiotą — powiedział głos. — Kaktus mnie nie znajdzie. Tracisz cenny czas. Dołączę do was, kiedy uznam to za stosowne.