Robot milczał.
— Jazda! — krzyknął Flaswell.
— Czy aby na pewno? — zapytał robot obrażonym tonem.
— Tak. Zaczynaj!
— Nic nie rozumiem. Dlaczego teraz? Dlaczego nie w ubiegłym tygodniu? Czy ja jestem jedyną normalną istotą tutaj? Mniejsza o to. Najmilsi bracia…
I ceremonia ślubna wreszcie się odbyła. Flaswell ogłosił trzy dni wolne od pracy, a roboty śpiewały, tańczyły i świętowały na swój beztroski sposób.
Od tej pory życie zmieniło się na Losie Szczęścia. Flaswellowie nawiązali stosunki towarzyskie, jeździli z wizytami i przyjmowali u siebie inne pary małżeńskie mieszkające w odległości piętnastu czy dwudziestu dni na Cyterze III, Thamie i Randiko I. Ale przez pozostały czas Sheila spełniała bez zarzutu obowiązki żony pioniera, ubóstwiana przez męża i kochana przez roboty. Zgodnie ze swymi instrukcjami robot udzielający ślubów pozostał u nich w charakterze rachmistrza i księgowego, do których to zajęć miał wyjątkowo nadającą się umysłowość. Często mawiał, że tylko dzięki niemu na Losie Szczęścia nie panował bałagan.
A roboty nadal wydobywały tor z ziemi. Dyry, ilgi i kisy kwitły zapowiadając bogaty plon owoców. Flaswell i Sheila wspólnie dźwigali na swoich barkach brzemię Człowieka Istoty Ludzkiej.
Flaswell zawsze głośno wychwalał korzyści kupowania w firmie Roebuck, ale Sheila zdawała sobie sprawę, że prawdziwą korzyścią było posiadanie takiego nadzorcy jak wierny, pozbawiony duszy Gunga-Sam.