Starała się nie okazywać zniecierpliwienia, powinna być raczej zadowolona, że mieszka w miasteczku, gdzie policjant ma czas na to, by się zatrzymać i porozmawiać chwilę. W końcu uśmiechnął się i powiedział:
– Chyba lepiej będzie, jeśli pozwolę pani dokończyć pracę. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała uśmiechając się.
Odjechali powoli. Szary kot przebiegł przed światłami reflektorów.
Przez chwilę parzyła za samochodem, a potem odwróciła się, by zajrzeć przez wizjer i tak manipulowała, aż uzyskała dobre ujęcie budynku Stowarzyszenia Mężczyzn. Nastawiła ostrość na wysoki, kwadratowy budynek z przechyloną anteną na dachu. W dwóch górnych oknach było już ciemno, a w innych kolejno opuszczono żaluzje.
Wyprostowała się, spojrzała na budynek i odwróciła się w kierunku oddalających się światełek samochodu policyjnego.
Zameldowała przez nadajnik o jej obecności tutaj, potem zabawił ją pytaniami, podczas gdy meldunek został odebrany, a żaluzje poopuszczane.
Uspokój się, bo zaczynasz dostawać świra! Ponownie spojrzała na budynek. Nie mieliby tam przecież nadajnika. Poza tym czego mogliby się obawiać z jej strony, że co sfotografuje? Jakąś orgię? Prostytutki z miasta? Albo jeszcze lepiej – ze Stepford?
“DZIĘKI DUŻEMU OBIEKTYWOWI FOTOGRAFICZNEMU ODKRYTO SZOKUJĄCĄ TAJEMNICĘ. Wyglądało na to, że pilne gospodynie przychodzą wieczorami do Stowarzyszenia Mężczyzn na orgietfd, na czym przyłapała je fotograjka, Nancy Drew Eberhart z Fairview Lane…"
Uśmiechając się przykucnęła przy wizjerze, poprawiła ramkę i ostrość i zrobiła trzy zdjęcia pogrążonego w ciemnościach domu. Dziesięć sekund, dwanaście i czternaście. Jeszcze pocztę i wznoszący się na tle rozjaśnionych księżycem chmur pusty maszt flagowy. Właśnie wkładała statyw do samochodu, gdy ponownie nadjechał wóz policyjny, zwalniając koło niej.
– Mam nadzieję, że wszystkie dobrze wyjdą! – krzyknął młody policjant.
– Dziękuję! Miło się z panem rozmawiało! – odkrzyknęła, aby pokryć swoją wielkomiejską podejrzliwość.
– Dobranoc! – zawołał policjant.
Niespodziewanie zmarł na uremię wspornik Waltera, a rejestry zarządzanych przez niego trustów okazały się być niepokojąco niedokładne. Walter musiał zostać w mieście na dwa dni i weekend, a później rzadko kiedy wracał przed jedenastą do domu. Pete przewrócił się w autobusie szkolnym i wybił sobie dwa przednie zęby. Rodzice Joanny złożyli im krótką, trzydniową wizytę w drodze na wakacje na Karaibach. Szalenie im się spodobał domek i Stepford, a mama Joanny podziwiała Carol van Sant:
– laka pogodna i sprawna! Spróbuj się od niej nauczyć czegoś, Joanno.
Zepsuła się zmywarka do naczyń oraz pompa; nadeszły ósme urodziny Pete'a, wraz z koniecznością kupienia prezentów, urządzenia urodzinowego przyjęcia i zrobienia tortu.
Kim bolało gardło i została w domu przez trzy dni. Okres Joanny się opóźniał, ale dzięki Bogu i pigułce przyszedł.
Miała okazję grywać w tenisa i powoli wracała do wprawy, choć nadal nie mogła konkurować z Charmaine. W ciemni zrobiła próbne powiększenia Murzyna na tle odjeżdżającej taksówki, wywołała i zrobiła odbitki z Centrum. Dwie wyglądały szczególnie dobrze. Zrobiła kilka zdjęć Pete’owi, Kim i Scottowi Chamalianowi bawiącym się sprzętem gimnastycznym.
Widywała Bobbie prawie codziennie. Razem robiły zakupy, a czasem i Bobbie przywoziła do niej po szkole młodszych chłopców, Adama i Kenny'go. Raz Joanna, Bobbie i Charmaine wystroiły się i poszły na lunch z przystawkami do francuskiej restauracji w East-bridge.
W końcu października Walter znów zaczął wracać do domu na obiady, jako że sprostował i zatuszował dowody malwersacji zmarłego wspólnika. W domu wszystko szło dawnym torem i wszyscy byli zdrowi. Wykroili dziury w olbrzymiej dyni z okazji Święta Hallo-ween, Pete jako Batman bez przednich zębów chodził po sąsiadach żądając okupu, w zamian za co obiecał im nie robić psikusów, Kim zaś była Heckelem czy Jecke-lem (ale twierdziła, że jest jednym i drugim). Joanna rozdała różnym dzieciom pięćdziesiąt torebek cukierków i musiała się w końcu uciec do owoców i ciastek; w przyszłym roku lepiej się zaopatrzy.
W pierwszą sobotę listopada wydali obiad, na który zaprosili: Bobbie i Dave'a, Charmaine i Eda, a z miasta: Shepa i Sylvię Tackoverów oraz Donna Ferraulta, jednego ze współpracowników Waltera, z żoną, Lucy. Mieszkanka Stepford, którą Joanna wzięła do pomocy, była zachwycona, że dla odmiany może pracować w Stepford.
– tyle się tu kiedyś działo! – mówiła. – Całe grono kobiet walczyło o mnie! A teraz muszę jeździć do Norwood, Eastbridge i New Sharon! Nie cierpię jeździć nocą.
Była tłuściutką, zwinną kobietką o białych włosach i nazywała się Mary Migliardi.
– To przez to Stowarzyszenie Mężczyzn – powiedziała, wbijając wykałaczki w krewetki ułożone na półmisku. – Skończyły się wszelkie rozrywki, gdy tylko wszczęli działalność! Mężczyźni wychodzą, kobiety zostają! Gdyby mój staruszek jeszcze żył, musiałby mnie najpierw ukatrupić, nim przyłączyłby się do nich!
– Ale to już dość stara organizacja, prawda? – spytała Joanna, wytrząsając wodę z sałaty w wyciągniętych rękach, gdyż była już ubrana w elegancką suknię.
– Żartuje pani? – zawołała Mary. – To zupełnie coś nowego! Ma jakieś sześć, góra siedem lat. Wcześniej był i Związek Obywatelski, i Towarzystwo Ochrony Łosi, i Amerykański Związek Kombatantów – wbijała wykałaczki w krewetki z niedoścignioną prędkością – ale gdy to Stowarzyszenie rozpoczęło działalność, wszystkie organizacje się połączyły. Poza Związkiem Kombatantów; oni pozostali niezależni. A tamci mają tylko sześć, siedem lat. Czyżby tylko tyle miała pani na przystawkę?
– W lodówce jest jeszcze rolada – powiedziała Joanna. Wszedł Walter z pojemnikiem do lodu w ręce. Wyglądał bardzo szykownie w pepitowej marynarce.
– Mamy szczęście, Pete nawet nie chce zejść na dół. Wstawiłem mu do pokoju telewizor.
Otworzył zamrażarkę i wyciągnął torebkę z lodem.
– Mary twierdzi, że Stowarzyszenie Mężczyzn jest całkiem nową organizacją – powiedziała Joanna.
– Nie jest nowa – odpowiedział Walter, zrywając górę torebki. Kawałek białej chusteczki higienicznej wisiał na jego brodzie przyklejony zaschniętą kropką krwi.
– Ma sześć lub siedem lat – powiedziała Mary.
– Tam, skąd my pochodzimy, uważałoby się je za stare.
– Myślałam, że to sięga czasów Purytanów – powiedziała Joanna.
– Skąd ci to przyszło do głowy? – spytał Walter, wrzucając kostki lodu do pojemnika.
Wymieszała sałatkę: – Nie wiem. Może sprawił to ten stary budynek i jego położenie.
– To był dom Terhune'ów – powiedziała Mary, rozciągając folię na ułożone na półmisku krewetki. – Nabyli go za bezcen na licytacji, został sprzedany na pokrycie zaległych podatków, a poza tym nie było chętnych.
Przyjęcie wypadło fatalnie. Lucy Ferrault była na coś uczulona i nie przestawała kichać: Sylvia była czymś zatroskana; Bobbie, na którą Joanna przede wszystkim liczyła jako na gwiazdę w konwersacji, miała zapalenie krtani. Charmaine zrobiona na wampa była prowokująca i uwodzicielska w białej jedwabnej sukni z wcięciem aż do pępka; Dave i Shep ulegli jej czarowi i usiedli przy niej. Walter (do diabła z nim!) omawiał w kącie sprawy prywatne z Donem Ferraultem. Ed Wimperis – duży, zwalisty, w dobrze uszytym garniturze, był kompletnie zalany i mówił o telewizji; ści-skając Joannę za ramię, tłumaczył powoli i dokładnie, dlaczego kasety video wszystko zmienią. Przy obiedzie Sylvia przestała się martwić i zaczęła atakować podmiejskie społeczności, które wzbogacają się na ulgach dla przemysłu lekkiego. Ed Wimperis przewrócił kieliszek wina. Joanna próbowała zainicjować jakąś lekką dyskusję, a Bobbie dzielnie chrypiała, tłumacząc, dlaczego ma zapalenie krtani: nagrywała coś na magnetofon dla znajomego Dave'a, któremu się wydaje, że jest “cholernym Henrym Higginsem". Ale Charmaine, która go nie znała i też dla niego nagrywała, przerwała jej mówiąc: