– Długo tu jesteś? – zapytał, wycierając ręce w ścierkę do naczyń.
– Właśnie weszłam.
– Wyglądasz jak nowo narodzona.
– Tak też się czuję. Dzieci bawią się grzecznie. Może wyjdziemy na zewnątrz?
– Dobrze – zgodził się, składając ścierkę. – Ale tylko na parę minut. Muszę porozmawiać z Tedem – powiesił ścierkę na wieszaku. – Dlatego wyglądałem przez okno; właśnie skończyli jeść.
– O czym z nim będziesz rozmawiał? Wyszli do patio.
– Miałem ci o tym powiedzieć – mówił, kiedy szli. – Zmieniłem zdanie; wstąpię do tego Stowarzyszenia Mężczyzn.
Stanęła i spojrzała na niego.
– Zajmują się zbyt ważnymi sprawami, żeby tak po prostu przejść obok – powiedział. – Lokalne kwestie polityczne, działalność charytatywna i tak dalej.
– Jak możesz wstępować do przestarzałego, staromodnego…
– Rozmawiałem z kilkoma mężczyznami w pociągu: z Tedem i Vikiem Stavrosem oraz paroma innymi, których mi przedstawili. Przyznaję, że niedopuszczenie kobiet do życia publicznego to problem przestarzały.
Wziął ją pod rękę i szli dalej.
– Ale można to zmienić tylko od wewnątrz i ja w tym pomogę. Wstępuję tam w sobotę wieczorem. Ted wprowadzi mnie w sprawy i panujące tam układy oraz powie, kto jest po jakiej stronie.
Zaproponował jej papierosa: – Dzisiaj palisz czy nie?
– Zapalę – powiedziała.
Stali na skraju patia w chłodnym, niebieskim zmroku, przepełnionym graniem świerszczy. Walter przypalił Joannie i sobie papierosa.
– Spójrz na to niebo – powiedział. – Warte każdego grosza, jaki na to wydaliśmy.
Spojrzała. Niebo było bladofioletowe, niebieskie i ciemnoniebieskie; śliczne. Wtem spojrzała na swojego papierosa. – Organizacje można zmieniać od zewnątrz – odparła. – Poprzez petycje i pikietowanie…
– Ale od wewnątrz jest łatwiej. Zobaczysz, jeśli mężczyźni, o których ci mówiłem, są normalni, zanim się obejrzysz, będzie to Stowarzyszenie Wszystkich. Wspólny poker, seks na stole bilardowym…
– Gdyby ci mężczyźni byli tacy, jak mówisz, to już by to było Stowarzyszenie Wszystkich. No, dobrze, wstąp tam, a ja tymczasem wymyślę jakieś hasła na plakaty. Będę miała mnóstwo czasu, kiedy zacznie się szkoła.
Objął ją ramieniem i powiedział: – Wytrzymaj jeszcze trochę. Jeśli w ciągu pół roku nie dopuszczą tam kobiet, zrezygnuję i razem pomaszerujemy, ramię w ramię.
– Stepford jest jakieś zacofane – rzekła, sięgając po popielniczkę stojącą na stoliku piknikowym.
– Nieźle.
– Poczekaj, aż się rozkręcę.
Skończyli palić i stali pod rękę, patrząc na szeroką ścieżkę na łące oraz wysokie drzewa, czarne na tle bladofioletowego nieba. Światła z okien domów na następnej ulicy, Harvest Lane, prześwitywały pomiędzy drzewami.
– Robert Ardrey ma rację – powiedziała Joanna. – Czuję się tu bardzo prowincjonalnie.
Walter spojrzał na dom van Santów i zerknął na zegarek.
– Wejdę do środka i dokończę zmywanie – powiedział i pocałował ją w policzek.
Odwróciła się, wzięła jego twarz w dłonie i pocałowała w usta.
– Zostanę tu jeszcze kilka minut – zdecydowała. – Krzyknij, gdyby dzieciaki rozrabiały.
– Dobrze – odpowiedział. Wszedł do domu przez drzwi prowadzące do pokoju stołowego.
Objęła rękoma ramiona i zaczęła masować je; wieczór stawał się chłodniejszy. Przymknęła oczy, odrzuciła głowę do tyłu i z rozkoszą wdychała zapach trawy, drzew i świeżego powietrza. Otworzyła oczy, by ujrzeć małą plamkę gwiezdną na ciemnoniebieskim niebie, bilion mil ponad nią. – Gwiazdko, spraw aby… – powiedziała, ale już tylko w myślach dokończyła swoje życzenie.
Chciała, żeby byli szczęśliwi w Stepford, żeby Pete i Kim radzili sobie w szkole i żeby ona i Walter mogli znaleźć przyjaciół i zadowolenie; żeby on nie narzekał na dojazdy do pracy – chociaż przeprowadzka była przecież jego pomysłem – żeby życie całej ich czwórki było pełniejsze niż przedtem, a nie zubożone, czego się najbardziej obawiała opuszczając miasto. Brudne, zatłoczone, o dużej przestępczości, ale przecież takie żywe.
Hałas i poruszenie zwróciły jej uwagę ku domowi van Santów.
Carol van Sant, ciemna sylwetka na tle światła promieniującego przez drzwi kuchni, przykrywała kosz na śmieci. Schyliła się (miała rude, błyszczące włosy) podniosła z ziemi coś dużego i okrągłego – kamień – i położyła na pokrywie śmietnika.
– Witam! – zawołała Joanna.
Carol wyprostowała się i stała twarzą do niej. Wysoka, o długich nogach i jakby naga, mimo że miała na sobie podświetloną od tym, fioletową sukienkę.
– Kto tam? – spytała.
– Joanna Eberhart. Przestraszyłam cię? Jeśli tak, to przepraszam. – Podeszła do płotu, który dzielił ich posiadłość.
– Cześć, Joanno – odpowiedziała Carol swoim nosowym, charakterystycznym dla mieszkańców Nowej Anglii głosem. – Nie przestraszyłaś mnie. Przyjemna noc, prawda?
– Tak – odpowiedziała Joanna. – A na dodatek skończyłam rozpakowywanie, dzięki czemu wydaje się jeszcze przyjemniejsza.
Musiała mówić głośno; Carol nadal stała w drzwiach kuchennych, zbyt daleko, by prowadzić swobodną rozmowę, mimo iż ona sama była już przy kwiatkach rosnących pod płotem.
– Kim świetnie się bawiła dziś po południu z Allison – powiedziała. – Bardzo dobrze się ze sobą czują.
– Kim jest cudowną dziewczynką – powiedziała Carol. – Cieszę się, że Allison ma obok tak sympatyczną koleżankę. Dobranoc, Joanno. – Odwróciła się, żeby wejść z powrotem.
– Zaczekaj chwilkę! – zawołała Joanna.
Carol odwróciła się. – tak?
Joanna wolałaby, żeby nie było tu tych kwiatków ani płotu. By mogła podejść bliżej albo by Carol podeszła do niej. Co mogło być aż tak nie cierpiącego zwłoki w tej błyszczącej kuchni, pełnej ozdobnych, miedzianych garnków? – Walter pójdzie porozmawiać z Tedem – zaczęła, mówiąc głośno do ciemnej sylwetki Carol. – Jak już położysz dzieci do łóżek, może byś wpadła do mnie na kawę?
– Bardzo chętnie, ale muszę wywoskować podłogę w jadalnym.
– W nocy?
– Noc jest najlepszą porą, zanim nie zacznie się szkoła.
– Czy to nie może poczekać? Jeszcze tylko trzy dni.
Carol pokręciła głową. – Nie, za długo to odkładałam, jest już całkiem porysowana. A poza tym Ted pójdzie potem do klubu.
– Czy on tam chodzi co wieczór?
– Prawie.
– O Boże! A ty zostajesz w domu i sprzątasz?
– Zawsze znajdzie się coś do roboty – stwierdziła Carol. – Wesz, jak to jest. Muszę teraz kończyć kuchnię. Dobranoc.
– Dobranoc – odpowiedziała Joanna i patrzyła, jak Carol weszła do kuchni i zamknęła drzwi. Prawie natychmiast pojawiła się w oknie nad zlewem, wzięła coś do ręki i zaczęła to szorować. Rude włosy miała zadbane i błyszczące; twarz z wąskim nosem wydawała się zamyślona, nawet inteligentna; duże piersi podskakiwały w rytm szorowania.
Joanna wróciła do patia. Nie, na szczęście nie wiedziała, co to znaczy być zniewoloną kurą domową. Ale któż mógłby winić Tfeda za to, że wykorzystuje żonę, która aż się prosi, żeby ją wykorzystywano.
Walter wyszedł z domu w lekkiej kurtce. – To nie powinno trwać dłużej niż około godziny – powiedział.
– Dziwna jest ta Carol van Sam. Nie może przyjść do mnie na kawę, bo musi jeszcze woskować podłogę w jadalni. Ted chodzi do klubu co wieczór, a ona zostaje w domu i sprząta.
– Chryste – jęknął Walter, potrząsając głową.
– Przy niej to nawet moja matka wydaje się być bałaganiarą.