Odrzuciła włosy do tylu.
– Idę na dół popracować trochę w ciemni. Pete jeszcze nie śpi. Zwrócisz na niego uwagę?
– Jasne – odpowiedział z uśmiechem. Spojrzała na niego i odeszła.
Zadzwoniła do Departamentu Zdrowia, skąd odesłano ją do Towarzystwa Medycznego, gdzie podano jej nazwiska i telefony pięciu kobiet-psychiatrów. Dwie zamieszkałe najbliżej, w Easbridge, miały wszystko zajęte do połowy stycznia, ale trzecia z Sheffield, leżącego na północ od Norwood, mogła ją przyjąć w sobotę o drugiej – pani dr Margaret Fancher. Przez telefon wydawała się bardzo sympatyczna.
Skończyła pisać kartki świąteczne i szyć kostium Pete'a, kupiła zabawki i książki dla Pete'a i Kim oraz butelkę szampana dla Bobbie i Dave'a. W mieście zdobyła złotą klamrę do pasa dla Waltera i postanowiła przetrząsnąć wszystkie antykwariaty na Route Nine w poszukiwaniu starych dokumentów prawnych, ale zamiast tego kupiła mu brązową wełnianą marynarkę.
Nadeszły pierwsze kartki świąteczne: od jej rodziców, od współpracowników Waltera, od McCormicków, Chamalianów i van Santów. Ustawiła je wszystkie w salonie na półce z książkami.
Z agencji nadszedł czek na sto dwadzieścia pięć dolarów.
W piątek po południu, mimo pięciocentymetro-wego śniegu, który padał cały czas, wzięła Pete'a i Kim do samochodu i pojechała do Bobbie.
Bobbie przywitała ich bardzo miło, a Adam, Ken-ny i psy – z wielkim hałasem. Bobbie przygotowała czekoladę na gorąco, a Joanna zaniosła ją na ławy do salonu.
– Uważaj na stopień! – powiedziała Bobbie. – Rano wypastowałam podłogę.
– Zauważyłam.
Siedziała w kuchni, obserwując Bobbie. Była piękna, kształtna. Właśnie zaczęła czyścić piecyk papierowym ręcznikiem oraz płynem do czyszczenia w aerozolu.
– Co ty ze sobą zrobiłaś, na miłość boską? – spytała.
– Nie jem tyle, co przedtem – powiedziała Bobbie. – No i trochę ćwiczę.
– Zrzuciłaś z pięć kilo!
– Nie, tylko jedno albo półtora, ale noszę pas elastyczny.
– Bobbie, powiesz mi wreszcie, co się wydarzyło w zeszły weekend?
– Nic się nie wydarzyło. Zostaliśmy w domu.
– Paliłaś albo brałaś coś? Chodzi mi o narkotyki.
– Coś ty, nie wygłupiaj się.
– Bobbie, przecież ty już nie jesteś sobą. Czy tego nie widzisz? Jesteś taka jak one!
– Naprawdę, Joanno, to nonsens. Oczywiście, że jestem sobą. Po prostu zdałam sobie sprawę, jak bardzo byłam nieporządna i zbyt pobłażliwa dla siebie, a teraz po prostu sumiennie wypełniam swoje obowiązki, tak jak Dave wypełnia swoje.
– Wiem, wiem – powiedziała.- A co on na to?
– Jest bardzo szczęśliwy.
– Założę się, że tak.
– len płyn jest naprawdę świetny. Używasz go?
Jeszcze nie zwariowałam, pomyślała. Nie zwariowałam.
Jonny i dwaj chłopcy lepili bałwana przed domem naprzeciwko. Zostawiła Pete'a i Kim w samochodzie i podeszła do Jonny’ego, żeby się przywitać.
– O! Witam! – powiedział. – Ma pani dla mnie jakieś pieniądze?
– Jeszcze nie – odrzekła, zasłaniając twarz przed dużymi płatkami śniegu. – Jonny, nie mogę pogodzić się z tym, że tak bardzo zmieniła się twoja matka.
– Rzeczywiście – powiedział i kiwnął głową zasapany.
– Nie mogę tego zrozumieć.
– Ani ja – powiedział, – Już nie krzyczy na nas, robi gorące śniadania… – Spojrzał w stronę domu i ściągnął w zamyśleniu brwi. Do twarzy przylepione miał płatki śniegu. – Mam nadzieję, że tak zostanie – powiedział. – Ale założę się, że nie.
Dr Fancher była drobną kobietą, około pięćdziesiątki, z twarzyczką elfa i kłębami siwiejących, ciemnych włosów. Miała ostry, lekko zadarty nos i śmiejące się szaroniebieskie oczy. Była w ciemnoniebieskiej sukience, miała złotą spinkę z wygrawerowanym chińskim symbolem Yang i Yin oraz obrączkę ślubną. Jej gabinet był wesoły, meble w stylu Chippendale, reprodukcje Paula Klee i pasiaste firanki, które pod wpływem słońca i śniegu wydawały się całkiem przezroczyste. Była tam brązowa, skórzana kanapa z obitym ceratą podgłówkiem. Jednak Joanna wolała usiąść na krześle, stojącym naprzeciwko mahoniowego biurka, na którym leżało mnóstwo porozrzucanych karteczek.
– Przyszłam tu na prośbę męża – powiedziała. – Na początku września sprowadziliśmy się do Step-ford, a ja chcę jak najszybciej wyprowadzić się stamtąd. Już daliśmy zadatek na dom w Eastbridge, ale tylko dlatego, że ja nalegałam. Mąż uważa, że jestem nierozsądna.
Opowiedziała Dr Francher, dlaczego chce się przeprowadzić. O kobietach ze Stepford i o tym, jak Charmaine, a następnie Bobbie upodobniły się do nich.
– Była pani kiedykolwiek w Stepford? – spytała.
– Tylko raz. Słyszałam, że warto je zwiedzić. Słyszałam również, że jest tam raczej zamknięta, niekomunikatywna społeczność.
– I tak jest, proszę mi wierzyć.
Dr Francher słyszała o mieście w Teksasie, gdzie w pewnym momencie bardzo spadł wskaźnik przestępczości.
– To stało się zapewne za sprawą litu – powiedziała. – Był na ten temat artykuł w jednym z czasopism.
– Razem z Bobbie napisałyśmy do Departamentu Zdrowia, ale odpowiedzieli, że w okolicy Stepford nie występują żadne związki chemiczne, które mogłyby w jakikolwiek sposób oddziaływać na mieszkańców. Pewnie pomyśleli, że to jakieś wariatki. Wówczas wydawało mi się, że Bobbie była przewrażliwiona. Pomogłam jej napisać list, ale tylko dlatego, że mnie o to prosiła… – mówiła niepewnie, rozcierając dłonie.
Dr Francher milczała.
– Zaczęłam podejrzewać,… – powiedziała Joanna. – Boże, “podejrzewać", to brzmi tak… – zaczęła kurczowo wykręcać palce.
Dr Francher spytała:
– Co pani zaczęła podejrzewać? Rozplotła ręce i wytarła o spódnicę.
– Zaczęłam podejrzewać, że za tym stoją mężczyźni.
Lekarka nie uśmiechnęła się ani nie wyglądała na zaskoczoną.
– Jacy mężczyźni? – spytała. Joanna popatrzyła na ręce.
– Mój mąż, mężowie Bobbie i Charmaine. Wszyscy – dokończyła.
Opowiedziała o Stowarzyszeniu Mężczyzn.
– Pewnej nocy parę miesięcy temu robiłam zdjęcia w Centrum. Tam, gdzie są te sklepiki w stylu kolonialnym. Nad nimi góruje ten budynek. Okna były otwarte i czuć było zapach jakiegoś lekarstwa czy chemikaliów. Nagle poopuszczali żaluzje, może zauważyli, że tam stałam. Widział mnie policjant. Zatrzymał się, by ze mną porozmawiać. – Pochyliła się do przodu. – Na Route Ninę są różne dziwne pojemniki przemysłowe – powiedziała – a wielu mężczyzn, którzy są na wysokich stanowiskach, mieszka w Stepford i należy do Stowarzyszenia. Coś tam się dzieje co noc i nie wydaje mi się, aby to było tylko robienie zabawek dla ubogich dzieci, gra w pokera czy bilard. Poza tym istnieje w Stepford przedsiębiorstwo AmeriChem-Willis i Stevenson Biochemical. Przecież mogliby tam w Stowarzyszeniu coś preparować, o czym nie wiedziałby Departament Zdrowia… – Usiadła głębiej w krześle, opierając ręce o przykryte spódnicą uda i nie patrząc na dr Francher.
Lekarka zadała jej kilka pytań, dotyczących życia rodzinnego, jej zainteresowań fotografowaniem, zapytała o to gdzie i jak pracowała oraz o Waltera, Pete'a i Kim.
– Każda przeprowadzka powoduje jakieś urazy psychiczne – powiedziała. – W szczególności przeprowadzka z miasta na prowincję jest dość stresująca dla kobiety, która nie potrafi znaleźć się wyłącznie w roli gospodyni domowej. Można się wówczas poczuć jakby wysłanym na Syberię. – Uśmiechnęła się do Joanny. – A okres wakacyjny wcale nie sprzyja aklimatyzacji, odwrotnie, ma się wówczas tendencję do wyolbrzymiania różnych niepokojów. Często myślałam o tym, że raz w życiu powinno się zrobić całoroczne wakacje i zapomnieć o wszystkim.