Masz cholerną rację, nie dasz sobie rady, panie adwokacie.
Jednak krzesło przy drzwiach wejściowych było puste. Jej płaszcz, torebka z kluczykami do samochodu i portfelem zniknęły. Ale i tak było to lepsze wyjście niż uciekanie przez okno.
Zeszła do korytarza. On rozmawiał i zamilkł. Szukać torebki?
Poruszył się w gabinecie, a ona schowała się do salonu i plecami przywarła do ściany.
Słychać było kroki w korytarzu, zbliżały się do drzwi i ucichły.
Wstrzymała oddech.
Nastąpiła seria krótkich westchnień i szeptów – charakterystyczne dla niego odgłosy, typu “zobaczmy, co dalej**, jakie wydaje z siebie przed podejmowaniem ważnych decyzji: zakładania zimowych okien albo składania rowerku na trzech kółkach (czy również zabijania żony? A może to zadanie należało do Coby – myśliwego?). Zamknęła oczy, próbowała nie myśleć o niczym w obawie, że jej myśli go tu sprowadzą.
Słyszała kroki. Po schodach w górę.
Otworzyła oczy i zaczęła powoli wypuszczać powietrze, czekając, kiedy wchodził wyżej i wyżej.
Pospiesznie, ale cicho przebiegła przez salon, koło schodów, stoliczka z lampką; otworzyła drzwi prowadzące do patio, otworzyła kluczem drzwi zewnętrzne i pchnęła w świeży, puszysty śnieg.
Przecisnęła się na zewnątrz i zaczęła biec po śniegu. Biegła i biegła, a serce jej biło coraz mocniej. Biegła w kierunku ciemnych drzew, po śniegu, na którym były ślady sanek oraz butów Pete'a i Kim. Biegła, biegła, złapała się za pień drzewa, okręciła wokół niego i popędziła potykając się i szukając po omacku drogi pomiędzy pniami drzew, samymi pniami drzew. Pędziła po omacku i potykała się, starając się trzymać środka długiego pasma drzew, które oddzielały domy na Fairview Lane od tych na Harvest Lane.
Pragnęła dotrzeć do Ruthanne. Ona z pewnością pożyczy pieniędzy, płaszcz, pozwoli zatelefonować do Eastbridge po taksówkę albo do kogoś w mieście – Shepa, Doris czy Andreasa – kogoś z samochodem, kto mógłby po nią przyjechać.
Dzieciom nic się nie stanie, musiała w to wierzyć. Nic im nie będzie, a kiedy dotrze do miasta, porozmawia z adwokatem i odbierze je Walterowi. Pewnie są pod dobrą opieką Bobbie albo Carol, albo Mary Ann Stavros, to znaczy istot noszących te imiona.
A trzeba przecież ostrzec Ruthanne. Może mogłyby razem pojechać, chociaż Ruthanne pozostało jeszcze trochę czasu.
Dotarła do końca drzew i upewniając się, że nie jadą żadne samochody, przebiegła na Winter Hill Drive. Pokryte czapami śniegu świerki stały w szeregu po drugiej stronie. Pośpieszyła wzdłuż nich, ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma i dłońmi tylko w cienkich rękawiczkach wtulonymi pod pachy.
Gwendolyn Lane, gdzie mieszkała Ruthanne, było gdzieś blisko Short Ridge Hill, zaraz za domem Bobbie. Dotarcie tam zajęłoby prawie godzinę albo i więcej przy takim śniegu. A nie odważyła się jechać autostopem, bo w każdym samochodzie mógł być Walter, a nie zorientowałaby się na czas, że to on.
Nagle uświadomiła sobie, że nie tylko Walter, ale oni wszyscy będą jej szukali, kursując po szosach z latarkami i reflektorami. Jak mogliby pozwolić jej umknąć i opowiedzieć całą prawdę? Każdy mężczyzna i każdy samochód stanowili zagrożenie. Będzie się musiała najpierw upewnić, czy w domu nie ma męża Ru-thanne, trzeba będzie zajrzeć przez okna.
O Boże, czy uda się jej uciec? Innym się nie udało. Ale może nie próbowały. Bobbie nie próbowała, ani Charmaine. Może ona pierwsza w porę odkryła prawdę. Czy na pewno w porę?
Opuściła Winter Hill i pobiegła na Talcott Lane. Nagle błysnęły reflektory i z szosy po drugiej stronie wyjechał samochód. Skuliła się obok zaparkowanego samochodu i zastygła. Światło reflektorów przemknęło poniżej i samochód pojechał dalej. Stanęła i patrzyła: jechał powoli, a strumień światła padał z niego, ślizgając się po domach i śniegu pokrywającym trawniki.
Pośpieszyła wzdłuż Talcott Lane, obok cichych domów, w których kolorowe światełka świąteczne ozdabiały okna i drzwi. Było jej zimno w nogi i stopy, ale poza tym wszystko w porządku. Na końcu Talcott Lane znajdowała się Old Norwood Road, stamtąd mogła pójść Chimney Road albo Hunicutt.
W pobliżu wściekle ujadał pies, ale wkrótce ujadanie zostało daleko poza nią.
Na udeptanym śniegu leżał czarny szkielet gałęzi. Postawiła na nim nogę, łamiąc na pół i pobiegła dalej, trzymając ciężką, mokrą i zimną gałąź w odzianej w cienką rękawiczkę dłoni.
Na Pine Tree Lane błysnęło światło latarki. Pobiegła przez śnieg pomiędzy domami do pokrytego śniegiem krzaka i schowała się za nim.
Wyjrzała na tyły domów. Miały pozapalane Światła. Z dachu jednego z nich wzbijał się strumień czerwonych iskier, które tańcząc i wzlatując w górę znikały wśród gwiazd.
Od strony dwóch domów zbliżało się kołyszące światło latarki, więc głębiej ukryła się za krzakami. Rozcierała jedno kolano, a drugie ogrzewała w zgięciu łokcia.
Blade światełko ślizgało się po śniegu, zbliżając się do niej, lekko przemknęło po jej spódnicy i rękawiczce.
Czekała, Poczekała jeszcze chwilkę i wyjrzała. Ciemna sylwetka mężczyzny poszła w stronę domów, idąc po oświetlonym latarką śniegu.
Poczekała, aż mężczyzna zniknął, wstała i pobiegła do następnej ulicy. Hickory Lane? Switzer Lamę? Nie była pewna, którą idzie, ale obie prowadziły do Short Ridge Road.
Miała odrętwiałe stopy mimo zimowych butów na futerku.
Nagle oślepiło ją światło. Odwróciła się i zaczęła uciekać, ale z naprzeciwka błysnęło następne. Zbiegła na pobocze pustej szosy i, mijając jakiś garaż, popędziła w dół długiego zbocza. Pośliznęła się i upadła. Wygramoliła się ze śniegu, nadal trzymając w ręku gałąź. Światła zbliżały się do niej, a ona biegła po równinie śniegu. Błysnęło kolejne światło. Nie miała gdzie się ukryć, więc miotała się w kółko, aż wreszcie zziajana stanęła w miejscu.
– Odejdźcie – krzyknęła do zbliżających się świateł; dwóch z jednej i jednego z drugiej strony. Podniosła wyżej gałąź. – Odejdźcie!
Światełka zbliżały się do niej, zwolniły i wreszcie zatrzymały się, oślepiając ją swym blaskiem.
– Odejdźcie! – zawołała ponownie i zasłoniła ręką oczy.
Światło zmniejszyło się,
– Zgaście je. Nic pani nie zrobimy, pani Eberhart.
– Nie bój się. Jesteśmy przyjaciółmi Waltera. Światło zgasło, a ona opuściła rękę.
– I twoimi też. Jestem Frank Roddenberry. Znasz mnie przecież.
– Proszę się uspokoić, nikt pani nie skrzywdzi. Naprzeciw niej stały postacie ciemniejsze od otaczającej ich ciemności.
– Proszę się nie zbliżać – powiedziała, unosząc wyżej gałąź.
– Nie jest to pani potrzebne.
– Nie skrzywdzimy cię.
– Więc odejdźcie – powiedziała.
– Wszyscy cię szukają – powiedział głos Franka Roddenberrego. – Walter się martwi.
– Z pewnością – powiedziała. Około trzech, czterech metrów od niej stało trzech mężczyzn.
– Nie powinna pani wychodzić bez płaszcza – powiedział jeden z nich.
– Odejdźcie – powtórzyła.
– Połóż to – powiedział Frank. – Nikt cię nie skrzywdzi. – Proszę pani, nie dalej niż pięć minut temu rozmawiałem przez telefon z Walterem – powiedział mężczyzna w środku. – Wiemy, co pani myśli o nas. Ale to nie jest tak. Proszę mi wierzyć, że to nie jest tak.
– Nikt tu nie produkuje robotów – powiedział Frank.
– Musi pani nas uważać za mądrzejszych, niż jesteśmy w rzeczywistości – powiedział mężczyzna w środku. – Czy roboty umiałyby prowadzić samochód? Gotować? I strzyc dzieci?
– I wyglądać tak prawdziwie, że nawet dzieci by tego nie zauważyły? – powiedział trzeci mężczyzna. Był mały i gruby.