Выбрать главу

Z lekkim wstydem i zdumieniem zauważyła, że szkicuje ją Ike Mazzard. Siedział w fotelu (obok nadal patrzącego w sufit Dole'a Coby) i niebieskim długopisem szkicował coś w notesie, który trzymał na kolanie, raz patrząc na nią raz na swój szkic.

Ike Mazzard! Rysował ją! Mężczyźni umilkli. Zaglądali do swoich drinków i mieszali resztki lodu.

– Hej – powiedziała z uśmiechem, wiercąc się niepewnie na kanapie – nie jestem dziewczyną Ike'a Mazzarda.

– Każda nią jest – odpowiedział Mazzard, uśmiechając się do niej i do rysunku.

Spojrzała na Waltera, uśmiechnęła się z zakłopotaniem i wzruszyła ramionami.

Ponownie spojrzała na Mazzarda i nie poruszając głową – na pozostałych mężczyzn. Patrzyli na nią, uśmiechając się nerwowo.

– Ależ on wszystkich uciszył – powiedziała.

– Zrelaksuj się i zachowuj się swobodnie – powiedział Mazzard. Odwrócił kartkę i znów szkicował.

– Nie sądzę, aby b-było p-potrzebne jeszcze jedno boisko do koszykówki – odezwał się Frank.

Joanna usłyszała wołanie Kim, lecz Walter zatrzymał ją, odstawił swoją szklankę, wstał i poszedł na górę.

Panowie wznowili temat nowych projektów. Odezwała się raz czy dwa, odwracając głowę, świadoma tego, że Mazzard obserwuje ją cały czas i rysuje. I sprostaj tu zadaniu, kiedy rysuje cię Ike Mazzard! Robił to zresztą tylko dla zabawy, przecież nie była tą jedyną, którą trzeba uwiecznić. A dlaczego panowie stali się nagle tacy spięci? Mówili jakby z przymusu, półsłówkami. A Herb Sundersen ciągle się czerwienił.

Nagle poczuła się, jakby była zupełnie naga, jakby Ike Mazzard rysował ją w nieprzyzwoitych pozach.

Skrzyżowała nogi i to samo chciała uczynić z rękoma, ale nie zrobiła tego. Chryste, Joanno, to tylko dla szpanu! On chce ci zaimponować, to wszystko. Jesteś przecież ubrana.

Walter wrócił i nachylił się nad nią. – Miała tylko zły sen – powiedział. Wyprostował się i zapytał: – Może komuś dolać? Diz? Frank?

– Ja proszę odrobinę – powiedział Mazzard, patrząc na nią i dalej rysując.

– Czy łazienka jest tam? – spytał Herb wstając. Rozmowa toczyła się dalej, ale już bardziej swobodnie. Nowe projekty. Stare projekty. Mazzard schował długopis do kieszeni marynarki i uśmiechnął się.

– Wreszcie! – odetchnęła i zaczęła się wachlować. Coba podniósł głowę, ręce nadal miał na karku, a brodę na piersiach i spojrzał na notatnik na kolanach Mazzarda. Mazzard odwracał strony, patrząc na Cobę, a Coba przytaknął i powiedział. – Nie przestajesz mnie zadziwiać.

– Czy i ja mogę zobaczyć? – spytała.

– Oczywiście! – odpowiedział Mazzard z uśmiechem i unosząc się lekko, pokazał jej otwarty notes.

Walter też zajrzał, a Frank przysunął się bliżej, żeby też zobaczyć.

Były to jej portrety, strona po strome, małe, dokładne i upiększone jak zwykle w stylu Mazzarda. Portrety en face, z profilu i półprofilu, z uśmiechem, ze ściągnętymi brwiami.

– Są piękne – powiedział Walter, a Frank dodał: – Świetne, Ike!

Claude i Herb też podeszli.

Przejrzała wszystkie rysunki: – Są cudowne. Szkoda, że nie mogę powiedzieć, że są absolutnie wierne.

– Przecież są! – zaprzeczył Mazzard.

– Niech ci Bóg da zdrowie.

Zwróciła mu notes, a on położył go na kolanie i przekartkował. Wreszcie wyciągnął długopis, napisał coś na którejś stronie, wyrwał ją i dał Joannie.

Był to jeden z portertów z półprofilu, bez uśmiechu, z charakterystycznym podpisem, małymi literami “ike mazzard". Pokazała to Walterowi, który powiedział.

– Dzięki, Ike.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Uśmiechnęła się do Mazzarda: – Dziękuję. Wybaczam ci, że w młodości wpędzałeś mnie w kompleksy. – Uśmiechnęła się do wszystkich. – Komu dać kawy?

Wszyscy chcieli, oprócz Claude'a, który poprosił o herbatę.

Poszła do kuchni i położyła rysunek na lodówce. Jej portret narysowany przez Ike'a Mazzarda! Czy przypuszczałaby, kiedy jeszcze w domu jako jedenasto-, dwunastoletnia dziewczynka, przeglądała żurnale mamy? To głupie, że tak się tym teraz przejęła, to było po prostu miłe ze strony Mazzarda, że ją narysował. Uśmiechając się, nalała wody do ekspresu, nasypała kawy i włączyła go. Następnie zamknęła puszkę od kawy i odwróciła się. Coba stał oparty o drzwi kuchenne i obserwował ją. Ręce miał skrzyżowane, a ramieniem opierał się o framugę drzwi. Wyglądał godnie w zielonkawym golfie (pasującym do koloru oczu) i szarym sztruksowym garniturze. Uśmiechnął się do niej i powiedział:

– Lubię obserwować kobiety przy pracy domowej.

– To trafił pan do właściwego miasteczka – odpowiedziała. Wrzuciła łyżeczkę do zlewu i postawiła puszkę z kawą do szafki. Coba nadal ją obserwował.

Marzyła o tym, by wszedł Walter.

– Dlaczego nazywają pana Diz? – spytała, wyciągając dzbanek do herbaty dla Claude'a. – Nie pasuje to do pana.

– Kiedyś pracowałem w Disneylandzie. Roześmiała się, idąc do zlewu: – A tak naprawdę?

– Kiedy to prawda.

Odwróciła się i spojrzała na niego.

– Nie wierzy mi pani? – spytał.

– Nie.

– Dlaczego?

Pomyślała przez chwilę i już wiedziała.

– Dlaczego? – naległa. – Proszę powiedzieć. Do diabła, powie mu.

– Nie wygląda pan na kogoś, kto lubi uszczęśliwiać innych.

'tym stwierdzeniem prawdopodobnie na zawsze przekreśliła szansę kobiety na wejście do uświęconego i nietykalnego Stowarzyszenia Mężczyzn.

Coba spojrzał na nią. Dyskredytującym wzrokiem.

– Jak mało pani wie.

Odwrócił się z uśmiechem i poszedł.

– Niech mogę powiedzieć, żebym była entuzjastką El Presidente – powiedziała rozbierając się.

– Ani ja. Jest zimny jak lód. Ale nie będzie wiecznie sprawować tej funkcji.

– Oby nie za długo – odpowiedziała – inaczej kobiety nigdy się tam nie znajdą. Kiedy robicie wybory?

– Zaraz na początku roku.

– Kim on jest z zawodu?

– Pracuje w firmie Burnham-Massey na Route Ninę. Tak jak i Claude.

– A propos, jakie on ma nazwisko?

– Claude? Axhehn.

Kim zaczęła płakać, chyba miała gorączkę. O trzeciej nad ranem zmierzyli jej temperaturę (miała prawie 39 *), potem czytali Drą Spocka, dzwonili do doktora Varry'ego, robili zimne okłady i nacierali spirytusem.

Bobbie znalazł wreszcie kogoś normalnego.

– Nazywa się Charmaine Wimperis i jeśli lekko zmrużyć oczy, wygląda jak Raąuel Welch. Mieszkają na Burgess Ridge w nowoczesnym domku, wartym ze dwieście tysięcy dolarów. Mają gosposię, ogrodnika i – teraz słuchaj – kort tenisowy.

– Naprawdę?

– Wiedziałam, że to ciebie wyciągnie z piwnicy. Jesteś zaproszona na tenisa i na lunch. Przyjdę po ciebie około jedenastej trzydzieści.

– Dzisiaj? Nie mogę! Kim jest jeszcze w domu.

– Nadal?

– Nie można by tego przełożyć na środę? Albo czwartek – byłoby jeszcze lepiej.

– Środa – zdecydowała Bobbie. – Uzgodnię z nią i zadzwonię do ciebie.

Trach! Bach! Charmaine była dobra, stanowczo za dobra. Piłka latała ze świstem raz w jedną, raz w drugą stronę. Joanna musiała się bardzo uwijać, żeby zdążyć ją odbić. Pobiegła za nią, ale Charmaine ścięła piłkę w lewy róg kortu i w ten sposób wygrała seta sześć do trzech, a poprzedniego sześć do dwóch.