Выбрать главу

Jesteś bardzo ładna – mówię. Mogłabyś zostać aktorką, nawet piosenkarką. Ona na to, bym nie był głupi i czy tak naprawdę sądzę. Ja na to, że jak najbardziej. Ona wtedy kładzie się na tapczan, odgarnia na wierzch włosy, wygładza pokrytą cętkami niczym u zwierzęcia suknię. Strąca na linoleum łączki mej matki i mówi tak głosem sennym i tęsknym:

Nie masz jakichś znajomości, Silny? Jakichś znajomości z wiesz, takim jakimś nieściemnionym prezesem, z jakimiś dziennikarzami? Którzy organizują imprezy, decydują o sztuce? Wiesz o czym mówię. Wieczorki poetyckie, wernisaże, które umożliwiłyby mi życiowy start jako początkującej artystki? Tu nie chodzi o koszta, które przecież możemy razem ponieść. Nie chodzi również o podziemie, ponieważ to mnie zupełnie nie interesuje. Chodzi o robienie w sztuce, kulturze, wieczorki poetyckie, wernisaże, odczyty. Chodzi o ideologię.

Nie – mówię ponuro. Choć patrząc na nią, jak pociera udem o udo.

Wtedy ona staje się pogardliwsza, oschlejsza. Mówi tak: co: nie? Jak to: nie? Tylko tyle masz mi do powiedzenia, kiedy tu z tobą przyszłam? Wielki pan prezes spółki. Wielki magister inżynier technik. Producent ruskich wesołych miasteczek. Kolejek elektrycznych, Kaczorów Donaldów z napędem tysiąc wat. Firma, papiery, faktury, garnitury. Kapitalistyczna atrapa. Spółka widmo. Zero znajomości, zero korzeni w interesie. Zero powiązań z kulturą i sztuką, zero sponsoringu.

Po czym zmienia odcień głosu na pojednawczy, łagodzący: Starczyłby jeden dziennikarz. Choćby od sportu, ale z wtykami. Jeden wywiad do gazety ze mną. Załóżmy, że do gazety i czasopisma. Niekoniecznie lokalnego. Można coś ściemnić, coś ukryć. Ujawnić próbę samobójczą, gdyż to się zawsze przyda, przetrze tak zwany szlak między autorem a odbiorcą. Zdjęcie, na którym będę sfotografowana właśnie tak. Bądź też w podobnej pozycji, ale makijaż ostrzejszy, demoniczny, właściwe światło, odpowiedni fotograf. Walnie się, że w swojej sztuce ujmuję motywy modernizmu, demonizmu. Satanizmu Przybyszewskiego. To się zawsze sprzeda, to jest modne. Walnie się, że jestem zupełnie młoda, a już tak bardzo utalentowana.

W tym momencie tej rozmowy, co była jakby jednostronna, możliwe, że przysnęłem. Gdyż następne fakty mi się nie zgadzają. To znaczy, że rozbudzam się już w innym momencie rozmowy Andżeli. Gdy właśnie akurat mówi dość dla mnie bez sensu: to jak będzie z nami, Silny, co? Pogadasz z magister Widłowym? Powinieneś go znać, on też robi w biznesie, w kolportażu polskiego piasku. To samo w sumie co Zdzisław Sztorm. Tyle że wysyłkowo i ratalnie. I większa szycha.

Andżela ma tusz waterproof. Zero zacieków. Sterczące rzęsy. Rozwalone nogi. Zaciągniętą kieckę. Ręce wplecione we włosy. Marzycielską twarz.

Tak – mówię łaskawie i jednoznacznie.

Ona na to jak się nie zerwie z tapczanu, jak nie poleci na ubikację. Jest to kolejny jej rzyg, tym razem już chyba rzygnie żołądkiem i całą swą aparaturą pokarmową. Rzygnie całą zawartością swej jamy chłonąco-trawiącej. Łącznie z mózgiem. Odda światu, co jest mu winna przez wszystkie czasy, co to zaciągnęła dług, rodząc się. Jeszcze z nawiązką. Jeszcze z darmowym dodatkiem. Rzyg pokarmowy plus ona sama w nim zawarta. Tak to sobie wyobrażam. Jednocześnie niecierpliwię się. Zastanawiam się, czy jest do końca ładna. Zastanawiam się, czy jest wariatką. Czy warto się do tego zabierać. Czy ją odesłać. Powiedzieć, że był taki a taki telefon z biura reklamy, z biura przetwórstwa i transportu. Że muszę w trybie natychmiastowym rozwiązać pewne sprawy. Odnośnie papierów, spotkań w interesach, w których to moja obecność jest niezbędnie potrzebna. To i owo muszę podpisać, przypieczętować. Sprawa kluczowa dla rozwoju mej firmy. Drapieżny wczesny kapitalizm, przykro mi, narazka, choć było przyjemnie, miło z jej strony że wpadła, tu jej skóra, tu jej buty glany kozaki, pa, nie będzie mnie na mieście przez kolejny rok, konferencja wytwórców wesołych miasteczek w Baden-Baden, festiwal piasku w Nowej Hucie, prawa demonicznego kapitalizmu, ot cała historia. Lecz coś mnie jednak kusi, korci. Zostawanie samemu w ciemnym mieszkaniu odstręcza, przeraża.

Wszystko więc pizd! i na jedną kartę. Pizd! gaszę w dużym światło. Pizd! za nią do łazienki, gdzie odgłosy sodomy i gomory, istny zew natury. Ta przewieszona wpół przez wannę niczym czarna ścierka do naczyń. Rzyga bez chwili odpoczynku. Między jednym a drugim wymiotem mówi głosem potulnym, prawie że błagalnym: szatan. Szatan.

I wtem nagle, całkowicie nagle, z nie wiadomo z której strony nadchodzi istna eksplozja. Istna erupcja tej dziewczyny. Rozlega się ku mojemu zaskoczeniu pokaźny brzdęk. Wręcz hałas, wręcz porządne kupione od ruskich płyty podłogowe, tak zwana glazura i terakota sprowadzona przez Terespol za pokaźne pieniądze, teraz drży niczym osika. Huk, hałas, brzdęk, echo idzie przez linki na pranie, przechodzi do sąsiadów, poczym wprawia w nieuchronne drgnienie całe osiedle.

Patrzę na Andżelę, patrzę do wanny. Gdzie na samym dnie średnich rozmiarów ludzkiej pięści kamień toczy się wzdłuż aż do odpływu. Odrzuca mnie to, jestem w całkowitym szoku. Jestem przerażony, odarty z całkowitej orientacji. Wszystkie moje dotychczasowe poglądy na kondycję człowieka walą się. Tysiąc gwałtownych pytań do zadania samemu sobie, do postawienia Andżeli.

Lecz nie nadążam ich zadać, gdyż chwilę za głazem przychodzi następny wymiot. Teraz jest to z kolei deszcz kamieni drobnych, niewielkich niczym żwir, lecz odrobinę większych. Znaczy się takich zwykłych średnich kamieni, co można znaleźć na każdym kroku bez specjalnego usiłowania. Ja pierdolę. Kurwa twa mać. Księga Guinessa. Mistrzostwo świata. Nowa Huta Katowice. Wytwórnia Piasku. Pierdolę ten świat. Wyjeżdżam dosłownie stąd. Panienka z kamieniem wewnątrz. Panienka rzygająca kamieniem. I co jeszcze. I ja chciałem ją mieć. Przelecieć. Jamę brzuszną z kostkę brukową. Po czym po pomyśleniu tych wszystkich nagłych, cisnących się na usta słów, wykonuję szybki znak przeżegnania się. Coś mi zostało po mej karierze ministranta w kościele pod wezwaniem Wszystkich Zmarłych. Pewna skłonność do zabobonu, do odczyniania złego. Czasem przychodzi na bańkę rodzaj myśli, iż dobrze się stało, iż już tam mnie nie ma. Iż mój surducik ministranta stał się zbyt mały, ciasny póki czas, nim w kościołach, na parafiach stawili się uzbrojeni pedofile. Choć jest to może przemyślenie niesłuszne. Gdyż na przykład gdyby nie tak się złożyło, lecz inaczej. Być może, iż bym był teraz innym człowiekiem o takich, a nie innych upodobaniach. I bym miał tu teraz jakiegoś sympatycznego gówniarza, Markusa, Bryczka, Maksa bawiącego się w klocki. Byśmy się bawili, pokazałbym mu miasto z balkonu. I miałbym spokój, jasne sumienie. Miast pokwitającej Andżeli wypełnionej prawdziwymi kamieniami połykaczki kamieni. Kto wie, czego jeszcze. Być może ognia, być może piasku, co by sugerowała bliska zażyłość ze Sztormem. A kto wie, czego jeszcze innego. Lecz tak nie jest.

Oto Andżela przewieszona przez wannę bez tchu. Oczekuję na wyjaśnienia. Oczekuję wyjaśnień od ciebie, dziewczyno. Nie jesz mięsa, lecz jesz kamienie. Jesteś nienormalna. Jesteś zdrowo fiśnięta. Jesteś zdrowo psychiczna. Teraz mi to tłumacz.

Lubisz kamloty? – mówię do niej nieco podkurwiony, z gruntu zjadliwy za to, iż jest tak pierdolnięta, iż me życie zdaje mi się w tej chwili jednym galopującym halunem, istną paranoją. Co, Andżela, lubisz sobie zjeść takiego kamlota, co? Niska ilość kalorii, ja to rozumiem przy twej diecie to rarytas, zjeść taki głaz. Trujące, lecz, kurwa nędza, pożywne. Gadaj, co żeś za jedna. Bez mi tu histerii, bez ściemniania, jesteś wariatka z miasta Wariatkowa i teraz się wreszcie raz do tego szczerze wyznaj!