Jestem szalona. Odkryłam tę prawdę 29 listopada 1990 roku. Nie wiedziałam, co za sobą niesie. Było to przypadkowe stwierdzenie faktu, przeczucie, że to, co uczyniłam, niesie za sobą coś niesamowitego. Pierwsze uderzenie o skałę, pierwsze poruszenie prawdy.
Jeżeli wszystko co złe sprawdza się, można odwrócić sytuację o 180 stopni i doprowadzić do tego, by wszystko co dobre spełniało się. Krok prosto w życie. Cholera, Rosiek, uwierz w to.
Rozpoczął się grudzień 1990 roku. Planowałam spalenie dzienników, bojąc się podświadomie powrotu przeszłości. Gdybym to uczyniła, mogłabym nigdy nie dowiedzieć się prawdy.
Przeczuwałam, że w nich jest coś, co może ostatecznie przytłoczyć. I chociaż wielokrotnie wcześniej je czytałam, nie potrafiłam odkryć sama przed sobą, co zawierają. Z nich pisałam „Pamiętnik narkomanki", drugi tom „Oswajanie zwierza". Wyczytywałam z nich tylko to, co chciałam odczytać, nie potrafiłam wcześniej dojrzeć prawdy. Na szczęście byłam za słaba fizycznie, by tego dokonać.
We śnie byłam zabijana wielokrotnie i tłumaczyłam moim oprawcom, że nie trzeba mnie zabijać, ponieważ już nie żyję. Będzie to ze mnie wyłazić, po kawałku jak martwy płód.
To jest jak sen, który powraca i realizuje ciąg dalszy.
5 grudnia udało mi się spalić dwa tomy dzienników. Te najokrutniejsze.
Oczyszczam powoli świat zewnętrzny. Co w środku, trudno przewidzieć, co zrobią ze mną tamte nie chciane wspomnienia.
Po przebudzeniu pojawiała się pusta przestrzeń nowego dnia. W jakim strasznym stanie musiałam być, że to się stało. Kiedy zostanie zniszczona w człowieku największa wartość, nie ma żadnej kontroli i pęd ku śmierci wprowadza w czyn samozagładę. Wszystko przestaje się liczyć – mózg musi natychmiast być wyłączony ze świadomości bez względu na skutki.
Doszłam do pierwszej prawdy.
Cokolwiek uczyniłam ostatecznie przeciwko sobie, wydawało mi się, że było niemożliwe, nie zaistniało, nie dotyczyło mnie, lecz powracało w przetwarzanych fantazjach i zabijało.
Nie znałam jeszcze wartości odkrytego sądu, jeszcze nie pojmowałam siebie w żaden sposób, chociaż podświadomość szykowała się do ponownego ataku, jak myśliwy, który jest pewien, że zwierzyna jest już w sidłach. Na szczęście miałam dużo snów, które pokazywały mi palcem, co się dzieje. I gdybym nie była psychologiem, może nie udałaby mi się autoterapia.
Wszystko ma jednak w życiu sens i znaczenie. Widocznie musiało być i tak, że kiedyś wybrałam studia psychologiczne po to, by pomagać innym. I pomagałam, po to, by dzięki wiedzy wyzwolić siebie, doprowadzić do prawdziwego przebudzenia, bez leków, bez psychiatrów.
Grudzień to był czas, kiedy nadal się broniłam przed poznaniem siebie.
Jestem zbyt dumna, by opowiedzieć komuś swój życiorys. Dlatego nawet w dziennikach kryję się przed wyznaniem tajemnic. Nie chcę, by śmierć mnie zaskoczyła, zanim zdążę spalić część mego życia. Idę znowu w tym samym kierunku. Jak to powstrzymać?
Trzeba przetrzymać tę zimę, i siebie, i wspomnienia, i szaleństwo, i obsesje, i czerwone pająki zjadające moje wnętrzności.
16 grudnia ponownie przyszedł do mnie Bóg. Nie pamiętam, w jaki sposób odczułam jego obecność, lecz przekonanie, że był, było realne.
Powrót do własnej świadomości, do data, gotowość do przemiany, do rozwiązywania problemów, które tak mocno zaatakowały, doprowadziły do eksplozji.
Czy teraz mogę z tym żyć? Czy teraz jest to możliwe? Czy można żyć własnym życiem w pełni? Czy dotykając śmierci oczyściłam się? Po co było to doświadczenie?
Nie należy ratować tych, którzy byli zbyt blisko. Powrót zdaje się być niemożliwy. Nie pamiętam psychologii.
22 grudnia nastąpił dalszy ciąg skromnej próby odpowiedzi na pytania, które dręczyły przez cały dzień, pomiędzy oglądaniem telewizji, dalszą nauką chodzenia i pierwszymi próbami nawiązywania kontaktów ze światem, odpisywania na listy, rozmowami z Anką, raz w tygodniu, która w końcu mnie zostawiła i wyjechała na dłużej, zamiast być blisko. Sądzę, że samotność przyspieszyła moje przemiany, mogły się one jednak zakończyć kolejną próbą, tym razem skuteczną. Miałam to coś w sobie, co nie pozwalało odejść, kiedy zaczyna się poznawać drogę, kusiło, by zajrzeć, co się dzieje za kulisami teatru, w jaki sposób została wyreżyserowana ta sztuka. I w przerażającej samotności podjęłam walkę, bo nikt nie mógł mi towarzyszyć.
Fobie i obsesje powstają wtedy, gdy nie ma przeróbki wewnętrznej, kiedy ciałem i myślami zawłada świat zewnętrzny.
Jakim trzeba być, by udźwignąć szalony ciężar wnętrza? Zewnętrzna sfera jako wentyl bezpieczeństwa przed tworami ja? Trzeba to wypośrodkować, by żaden ze światów nie miał przewagi, nie pochłonął i nie zniszczył. Chodzi tu o dyskretną przewagę świata wewnętrznego.
Nie, coś mi tutaj nie pasuje, świat wewnętrzny może być wielki, wspaniały i wcale nie destruktywny.
Może być potęgą i budować, tworzyć nowe przestrzenie, które w sposób zgodny i harmonijny będą stykać się ze światem zewnętrznym. Nie można doprowadzić do stanu, że oba światy zaatakują jednocześnie, tak jak się to stało w październiku.
Pragnę tej wolności duszy, którą przybliżam przez burze, umierania, sensacje, a można tego dokonać odzyskując spokój.
Muszę znaleźć sposób, by ponownie nie narosły we mnie rany, blizny, agresje, obsesje i nie eksplodowały tym razem siłą ostateczną.
Najpierw muszę sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcę żyć.
Stało się, zadałam w końcu to pytanie i poczułam się ponownie pozostawiona w ślepej uliczce. Nie wiedziałam tego, to było takie pozornie proste, a ja tego nie wiedziałam. Jeżeli zadałam sobie w październiku cios ostateczny, to co nagle miało się zmienić w sposobie mego myślenia? To prawda, dotknęłam blisko śmierci, spotkałam się z nią tak mocno, tak namacalnie, czy to miało wystarczyć, by zmieniło się moje życie?
Czy spotkanie w przedsionku wieczności wystarczyło, by zacząć przewartościowywać życie, poczuć je inaczej? Co naprawdę się wydarzyło podczas 19 dni agonii? Jak mocno dotknęłam siebie, by odwrócić bieg destrukcji w budowaniu wszystkiego od nowa?
Leżałam godzinami w łóżku i starałam się dowiedzieć wszystkiego o sobie, co naprawdę się wydarzyło. Ta niepojęta moc, która we mnie tkwiła, w końcu przeskoczyła na inny tor, który miał mnie doprowadzić do prawdy o sobie i prawdy o człowieku.
Dzisiaj nadal nie wiem, czy do końca chciałam ją poznać, dzięki prawdzie ocaliłam siebie.
Prawda musiała mi się objawić, nie miałam już nic do stracenia, mogłam jedynie ponowić atak na siebie, lecz byłam ciekawa, co naprawdę się wydarzyło, Ciągle tego nie wiedziałam.
Była to jedyna sprawa, która wtedy trzymała mnie przy życiu. Teraz już musiałam się dowiedzieć.
Stałam na jednokierunkowej drodze, każdy fałszywy krok mógł doprowadzić do upadku w przepaść, powrót w nieświadomość mógł zamienić mnie w słup soli. Nie mogłam się już oglądać za siebie, mogłam podążyć w głąb wspomnienia, w nieświadomość, przywołać obrazy, które zapamiętałam.
Istniały obszary świadomości, których istnienia stale zaprzeczałam, stąd brało się zniewolenie, poczucie, że jest coś, nad czym zupełnie nie panuję i nie potrafiłam tego nazwać. Nie wiedziałam, co zapisuję, jaki sens ma dziennik;
Światło, gwiazdy, brak snu. Niepokój dłoni, palców, stopy, przesuwanie szczęką ból między żebrami. Noc, noc, ciemność myśli.