– Co ty? Na to są leki. Muszę zaszkodzić jego maszynom. Pojeździł mi kombajnem po polu. – Znasz ty, gdy uroki były pisane, to jeszcze maszyn ni było ani ani. Recept mogę ci podać, ale czy będzie dobrzi, to nie powim. – Podaj. Spróbuję. – Zara, zara. Ty mówił, że jest u ciebie dla mnie podarek. Jakub wyjął z plecaka dziesięć butelek i ustawił je rządkiem na stole. Czarownik złapał jedną. Odkorkował i pociągnął z lubością kilka łyków. – Gut – wyraził swoje uznanie. – Trzydzieści procent jak obszył. – No, co ty. Pełne osiemdziesiąt. Mów recept. – Nu, dobra. Weźmisz czarno kurę…
Noc była pogodna. Widać było wszystkie gwiazdy. Droga mleczna przecinała niebo swoim łukiem. Ziemia powoli oddawała zgromadzone podczas długiego upalnego dnia ciepło. Gdzieś daleko ujadały psy. Dwa cienie przemknęły się bezszelestnie rowem. Rozległo się gdakanie kury. Odpowiedziały mu głosy innych kur, zamkniętych w kurnikach. Gdakanie nasiliło się, a potem nagle umilkło. – Tutaj? – rozległ się stłumiony szept. – Tutaj – uspokoił go drugi. – Dawaj łom. Zaskrzypiały odrywane od płotu sztachety. Po chwili dwa cienie wślizgnęły się na podwórze. Pies otworzył pysk, aby zaszczekać, ale w tym momencie jeden z nocnych gości przyłożył mu do pyska kawał szmaty nasączonej eterem. Pies szarpnął się kilkakrotnie i znieruchomiał. Dwa cienie przepełzły pod drzwi. Jakub zaczął kreślić kredą na kawałku betonu skomplikowane symbole. Wreszcie zapalił zapałkę i w jej świetle przez chwilę porównywał sporządzony rysunek ze swoją pamięcią. – Fertyg – powiedział wreszcie. Józef przełknął nerwowo ślinę. – Nie wiem, czy to zadziała – powiedział. – Zobaczymy. – Wydobył z koszyka czarną kurę, urżnął jej głowę brzytwą, po czym starannie zachlapał krwią rysunek. – Uhr hakau seczech – powiedział z namaszczeniem. – Oby ten, który tu mieszka, nigdy nie dojechał swoim kombajnem na pole. W tym momencie na piętrze otworzyło się z rozmachem okno. – Ha, złodzieje! – wydarł się Świrski. – Chodu – wrzasnął nie mniej potężnie Jakub.
Obaj czarownicy rzucili się do ucieczki. Gospodarz wygarnął z dubeltówki w powietrze i stracił następne dziesięć minut na szukanie naboi i ponowne jej nabijanie. Nim skończył, obaj przyjaciele byli już daleko. – Wywal to – powiedział Józef, patrząc na trzymany przez Jakuba bezgłowy zezwłok. – No, co ty? Dobra kurka. Zjemy na śniadanie. Ciężko los doświadczył Mariusza Świrskiego w następnych tygodniach. A było to tak. Następnego dnia rankiem wsiadł na kombajn i ruszył w pole, gdzie miał umówioną robotę. Pech chciał, że dwadzieścia metrów od bramy gospodarstwa strzeliła mu prawa dętka. Koło zupełnie sflaczało. Wrócił więc do domu po traktor, żeby nim ściągnąć kombajn z powrotem na podwórze. Niestety, w czasie gdy uruchamiał traktor, nadjechała ciężarówka prowadzona przez pijanego kierowcę i zwaliła kombajn do rowu., Uruchomienie pojazdu zajęło mu czas do wieczora, a urozmaicone zostało wycieczką do kółka rolniczego, gdzie musiał wyżebrać odpowiedni lewarek, oraz wizytą faceta, z którym był umówiony na koszenie pola, a który to obił mu twarz i inne części ciała, a następnie opuścił jego posesję zabierając ze sobą wpłaconą wcześniej zaliczkę. Następnego dnia zdołał przejechać aż kilometr, po czym pękła mu tylna oś. Sprowadzenie nowej z Lublina trwało równo tydzień i wymagało wręczenia trzech łapówek, w tym dwu całkowicie bezproduktywnie. Wreszcie gdy znowu ruszył na pole, na szosie pojawił się drugi w gminie kombajn należący do kółka rolniczego. Szosa była dosyć wąska, ale przecież wielokrotnie już się na niej mijali. Świrski miał dobre oko i tym razem też prawie mu się udało. Wylądował w rowie. Potrzebna była pomoc mechanika. Żniwa dobiegały końca, gdy ponownie ruszył na szosę. Tym razem dojechał bez przeszkód na pole i zaczął kosić. Gdy dotarł do połowy, zapaliła się słoma wewnątrz pojazdu. Usiłował walczyć przez kilka minut za pomocą gaśnicy z rozprzestrzeniającym się ogniem, ale wysiłki jego okazały się bezowocne. Kombajn po krótkotrwałym pożarze zakończył żywot efektownym wybuchem, który z kolei podpalił leżący pokos słomy i stojące na polu zboże. Prawdopodobnie spłonęłaby cała okolica, gdyby nie to, że jakoś bardzo szybko niebo zaciągnęło się chmurami i spadł deszcz. Ludzie zaczęli jakoś dziwnie omijać jego zagrodę, a po całej gminie rozpełzły się głupie plotki o czarach. Przez parę tygodni był spokój, a potem zaczęły się wykopki. Pech strawiwszy kombajn zajął się dla odmiany jego traktorem. Zaczęło się niewinnie od zerwania paska klinowego, następnie zatarł się silnik, ale prawdziwy ubaw nastąpił kilka dni później. Z niewiadomych przyczyn zablokował się pedał gazu i jednocześnie odmówił posłuszeństwa hamulec. Traktor ciągnąc wyładowaną burakami przyczepę staranował bramę skupu i wyrżnął w podstawę potężnego silosu. Świrski cudem uniknął wypadku wyskakując w porę. Złośliwy los sprawił jedynie, że wpadł na słup od linii wysokiego napięcia i osunął się na zalegającą w pobliżu słupa stertę gnijących kartofli, wybił sobie siedem zębów i złamał rękę. Silos był wyjątkowo solidnie wykonany i teoretycznie nawet uderzenie rozpędzonego czołgu nie powinno zrobić mu krzywdy, jednak na skutek uderzenia traktora przewrócił się jak długi i rozwalił na kawałki. Przez następne trzy lata w tym miejscu na wiosnę wyrastały samosiejki pszenicy. Odbył się proces, ale nie zdołano udowodnić celowego staranowania silosu, więc Mariusz otrzymał wyrok w zawieszeniu i skierowanie na badania psychiatryczne, podczas procesu bowiem wywrzaskiwał coś niezrozumiałego o klątwie i o tym, że zemści się na kimś. Nie udało się ustalić, kogo miał na myśli. Z obserwacji wypuszczono go po miesiącu, stwierdzając, że wprawdzie jest to człowiek wyjątkowo zabobonny, ale nieszkodliwy dla otoczenia. Jakub karmił właśnie swoje świnki, gdy ktoś stanął w drzwiach obory. Poznał Świrskiego. – Wejdź do środka, bo wyziębisz całe pomieszczenie – powiedział nieżyczliwie. Gość wszedł. – I czego chcesz, ha? – Jakub, ty na mnie rzuciłeś klątwę.