Выбрать главу

– Wiesz, o co pytam – powiedział Jakub. – O naszego starego boga, któremu nie stało wyznawców. I ofiar – dodał po chwili ciszej. Paweł cofał się powoli, ale trafił plecami na twardy mur stłoczonych ludzi. – Zaprowadź nas – powiedział Jakub. Miękko, ale tonem wykluczającym sprzeciw.

Pół godziny później stanęli na polu za stodołą Bardaka. Zadzwoniły o kamień łopaty. Posąg udało się odsłonić w całości. Otaczały go potrzaskane naczyńka wytępione ręcznie z gliny. Mimo upływu tysiąca lat widać w nich było jeszcze ciemną zaskorupiały masę. Jakub wyjął z kieszeni buteleczkę z wodą święconą. – Masz pecha – powiedział do posągu. – Za dwadzieścia lat nikt nie już by nie wiedział, jak to zrobić. Trafiłbyś do muzeum i niósłbyś śmierć między nas. Ale na szczęście są jeszcze po wsiach odpowiednio ciemni ludzie. Ludzie, którzy nie szanują pamiątek przeszłości. Wredni niszczyciele zabytków. Nazywaj nas, jak chcesz. Posąg milczał. Leżącą w ziemi statuę zaczął otaczać świetlisty pancerz. – Odsuńcie się – rozkazał Jakub. – To się robi niebezpieczne. – Ale co się dzieje? – zaniepokoił się Tomasz. – Wypił sporo krwi przez dzisiejszy dzień. Pożąda więcej. – Co mamy robić? – jęknął ktoś. – Jest głodny, więc będzie bił na oślep. Ale jeśli sobie troszkę podje, zaśnie. Wtedy go wykończymy. – Mówisz tak otwarcie – zauważył Semen. – Spokojnie. I tak nie rozumie po naszemu.

Kamienne powieki posągu podniosły się ze zgrzytem, odsłaniając żywe, choć nieludzkie oczy. – Pora – mruknął Jakub, popychając skamieniałego ze zgrozy Bardaka bliżej brzegu wykopu. Następnie wyjął z kieszeni starą jak świat, wyszczerbioną, fryzjerską brzytwę i przejechał mu po gardle, przecinając obie tętnice. Ludzie odwrócili głowy. Paweł runął na posąg. Krew lała się z niego strumieniami. Wsiąkała w kamień i ziemię bez śladu. – To nic osobistego – powiedział Jakub do konającego – ale sam rozumiesz, że ten, kto zakłóca spokój dawnych bogów, musi ponieść konsekwencje. Pewnie pójdziesz prosto do nieba, jako męczennik za wiarę złożony na pogańskim ołtarzu… Urwał, widząc, że śmiertelne drgawki już ustały. Ciało Bardaka znikało, roztapiało się w kamieniu. Demon przetrawi jego myśli, odczyta wspomnienia i zgodnie z wiedzą i logiką zabitego będzie wyznaczał kolejne ofiary. Na razie posąg utracił pozory życia. Zapadł w sen, trawił. – No to do roboty – warknął egzorcysta. Chlusnął wodą święconą na krzyż. W miejscach, gdzie upadła na kamień, wypaliła dziury. – Do dzieła – powiedział odsuwając się.. W powietrzu uniosły się siekiery kilofy i młoty. Echo uderzeń niosło się przez wieś. Sam egzorcysta cofnął się kawałek. Z kieszeni wygrzebał woreczek z tytoniem i kawałek szarego papieru pakowego. – Nie mogłeś od razu wodą święconą? – zapytał szeptem Semen. – Po cholerę go wykończyłeś? Jakub zaciągnął się skrętem z machorki. – Widzisz, mogłem oczywiście, bez wody też byśmy sobie poradzili, ale z Bardakami to mam jeszcze od czasów wojny porachunki i teraz trafiła się dobra okazja…

OSTATNIA POSŁUGA

Jedynym uczuciem, jakie Semen Korczaszko żywił dla lekarzy, była totalna pogarda. Był to i tak pewien postęp, bo gdy był młodszy czuł do nich nienawiść. Ale potem na skutek pewnego drobnego wypadku nienawiść zamieniła się w niechęć. Korzenie nienawiści były głębokie i sięgały pierwszej wojny światowej, kiedy to Semen ranny podczas bitwy na Białej Górze trafił do niemieckiego szpitala polowego. Wyszedł z niego żywy, co przypisać należy nie tyle zasługom konowałów, ile wrodzonej odporności organizmu, który przetrwał zarówno odniesione obrażenia, jak i późniejsze zakażenie ran gronkowcami i dodatkową epidemię tyfusu, która wycięła ponad połową personelu, o pacjentach nie wspominając. Opuszczając szpital, Semen poprzysiągł nigdy więcej nie zadawać się z tymi rzeźnikami i zapewne dotrzymałby słowa, gdyby nie przykry fakt kolejnej wojny światowej. Gdy podniesiono go z pola koło Wojsławic, na którym padł trafiony w głowę odłamkiem uprzednio przez siebie zestrzelonego niemieckiego samolotu, był nieprzytomny i tylko dlatego nie protestował. Gdy doszedł do siebie w radzieckim szpitalu polowym, brakowało mu obrączki, papierośnicy, trzech złotych zębów z kieszeni (zęby były zdobyczne, z dentystami bowiem także się nie zadawał), oraz innych wartościowych drobiazgów. Ponadto ktoś, a on oczywiście podejrzewał personel, ukradł mu spodnie, buty i skórzany pas, w którym miał zaszyte trochę dolarów. Nawiasem mówiąc, towarzysze felczerzy po pijanemu zrobili mu trepanację czaszki dla sprawdzenia, czy uderzenie nie uszkodziło mu rozumu, a odłamka, który utkwił pod skórą, nie usunęli. W każdym razie i tym razem zdołał przeżyć, co osobiście uznał za życiowy sukces. Opuściwszy szpital, zaopatrzył się w ampułkę cyjanku i nosił ją pod kołnierzem ze szlachetnym zamiarem rozgryzienia jej natychmiast po kolejnym wypadku kwalifikującym go do przyjmowania pomocy lekarskiej. Powiedziawszy o nienawiści przejdę teraz do wypadków, które sprawiły, że zamieniła się ona w niechęć. Pewnego dnia jakieś trzydzieści lat po ostatnim kontakcie ze służbą zdrowia Semen wraz w wnukiem ładowali siano na wyżki w stodole. Stodoła – jak to często praktykowano w tamtych stronach zbudowana była z materiału dość wybrakowanego. Deska, o którą opierał się koniec drabiny pękła i Semen zwalił się na ziemię. Tym razem pomny na poprzednie doświadczenia ocknął się sam, i to niemal natychmiast. Stał nad nim jego wnuk Mychajło. Kiepska sprawa powiedział. Otwarte złamanie. Leż dziadku, zaraz wracam. Semen popatrzył na swoją nogę, a potem wyjął z kieszeni rewolwer. – Nigdzie nie pójdziesz! – wrzasnął. – A ja do chałupy po opatrunki.

– Kłamiesz. Chcesz tu sprowadzić lekarza. Ale po moim trupie. A właściwie po twoim. Tylko się spróbujesz ruszyć… W tym momencie nagły przypływ bólu odebrał mu przytomność. Gdy otworzył oczy, wnuka już nie było. Razem z wnukiem zniknął rewolwer, kosa i widły. Nikt nie mógł powiedzieć, żeby Mychajło nie był przewidującym człowiekiem. Semen zawył z wściekłości wobec takiego braku posłuszeństwa wobec starszych, a potem zaczął myśleć. Nawyk myślenia miał zakorzeniony od czasów, gdy jakieś osiemdziesiąt lat, wcześniej studiował w Sankt Petersburgu biologię. Rozwiązanie problemu zaświtało mu po pięciu minutach intensywnej pracy umysłowej. W jakim celu wnuk pojechał po lekarza? Oczywiście po to, aby ten ostatni nastawił mu złamaną nogę, a potem ją zagipsował. Staruszek uśmiechnął się lekko. Gdyby tak udało mu się nastawić ją sobie samodzielnie, to miał przecież cały worek cementu, który powinien być równie dobry jak gips. To było tak proste, aż się zawstydził, że tak długo nad tym myślał. Trzeba było działać. Niestety, jak się już na wstępie przekonał, naciągnięcie złamanej nogi było trudniejsze, niż myślał. Ciągnięcie ręką wobec dość ograniczonego pola działania nic nie dawało. Poskrobał się z frasunkiem po głowie, a potem wpadł na kolejny ambitny pomysł. Ze ściany ściągnął zwój liny, po drugiej drabinie wdrapał się z powrotem tam, skąd dziesięć minut wcześniej spadł. Usiadł na belce i obwiązawszy sobie nogę w kostce liną, przymotał drugi jej koniec do belki, na której siedział. Teraz pozostawało już tylko jedno. Przeżegnał się zamaszyście, po czym rzucił z belki w dół. Ciężar ciała powinien naciągnąć złamanie. Ponownie stracił przytomność. Gdy ją odzyskał, wisiał głową w dół, do ziemi miał jakieś dwa metry, do belki tam na górze kolejne dwa, noga bolała go tak, że niemal wył z bólu, a w dodatku wcale nie wyglądało na to, żeby się specjalnie poprawiła. Tylko kość wyszła trochę przez skórę, co widział, bo objechały mu nogawki. Z tamtego miejsca ściekał cieniutki strumyczek krwi. – Oj, nie dobrze – powiedział sam do siebie. Znowu ocknął się w szpitalu. Pierwszą rzeczą jaką zrobił, gdy zorientował się, gdzie się znajduje, było wydobycie ampułki cyjanku spod kołnierzyka koszuli, która dziwnym trafem wisiała na krześle obok łóżka. Ampułka też tam była. Ułamał jej szyjkę i wytrząsnął zawartość na dłoń. Cyjanek miał biały kolor i nieprzyjemny zapach. Staruszek zlizał starannie proszek, po czym przybrał pozę godną nieboszczyka, to znaczy położył się na wznak i skrzyżował ręce na piersi. Upływały minuty, ale nic się nie działo. W ustach miał paskudny smak, nadal jednak był żywy. Cholera zdenerwował się To chyba nie był cyjanek. A potem przyszedł całkiem sympatyczny lekarz. Semen został wypisany do domu trzy dni później. Noga zrosła się w ciągu pięciu miesięcy wprost znakomicie. Od tamtej pory Semen kłaniał się miejscowym lekarzom.gdy ich spotkał na ulicy, zamiast spluwać na ich widok, jak miał to dotychczas w zwyczaju. A gdy pewnego lata pojawiły się silne bóle w okolicach wątroby, rad nie rad udał się na czwarte spotkanie z tą białą mafią. Gabinet był biały. Wszystko w szpitalu w Chełmie było białe. Semen siedział na wygodnym metalowym krześle i wpatrywał się mętnym wzrokiem w zdjęcie rentgenowskie. Patrząc pod światło, widział szereg różnych plam. Przeniósł wzrok na lekarza. – Znaczit nie da się tego w diabły wyciachać? – Niestety. Cud prawdziwy, że pan jeszcze żyje. Zostało panu nie więcej niż dwa trzy miesiące życia. I to cały czas na środkach przeciwbólowych. Semen wściekł się. Wściekłość jego była całkowicie zimna i patrząc na Semena ciężko byłoby się jej się domyślić. – Znaczit, że ja przeżyłem sto sześć lat, w tym trzy wojny, żeby teraz zabiło mnie jakieś takie niewielkie gówno w moim środku? Lekarz bezradnie rozłożył ręce. – Nic się już nie da zrobić. Nikt nic już nie może zrobić. Semen spokojnie pokazał mu figę. – Nie takie choroby się leczyło – powiedział spokojnie. – Mam jeszcze ochotę zobaczyć dwudziesty pierwszy wiek. Rzucił z pogardą zdjęcie na stół i wyszedł z gabinetu. Dwie godziny później był już w domu w Wojsławicach. Skoro oficjalna medycyna nie mogła mu pomóc, pozostawały jeszcze ludowe metody. Osiodłał swoją klacz Karolinę. Wybił się lekko ze strzemiona i delikatnie ściągnął cugle. – Przejedziemy się do Dubienki – powiedział. Klacz popatrzyła na niego zaskoczona. Jej spojrzenie mówiło wyraźnie: – To ponad dwadzieścia kilometrów. Czy jesteś pewien, że pekaesem nie byłoby szybciej? – No szkapko – powiedział. – Nie zastanawiaj się, tylko w drogę. No i pojechali. Na miejsce dotarli gdzieś około ósmej wieczorem. Na widok wsi Semenowi włosy stanęły dęba. Fakt, że jakoś nie bywał w tych stronach przez ostatnie sześćdziesiąt lat, ale zmiany i tak były uderzające. – Cholera, co się z tą wiochą porobiło – mruknął sam do siebie. Wyjechali na łąki nad Bugiem i pojechali w stronę Uhańki. Po drodze powinien być las, ale zdaje się, że go w międzyczasie wycięto. Góry za lasem też nie było widać. W każdym razie chałupa Waciuka, zbudowana kiedyś na polanie, stała obecnie w szczerym polu. Podjechał spokojnie do furtki i zeskoczywszy na ziemie, zapukał do drzwi. Z wnętrza wylazł jakiś facet około trzydziestki z zaczerwienionymi oczyma i splątanymi włosami. – Nu, o co chodzi? – zapytał. – Franko doma?