– Już ze dwadzieścia lat jak dziadek pochowany.
– Nie żyje? Przecież był młodszy ode mnie.
– Nu nie żyje. Ale może ja pomogę. Coś dolega jak mniemam. Jestem Omelajn. – Aha. Semen Korczaszko. – Proszę do środka.
Wnętrze jednoizbowej chałupy umeblowane było w sposób typowy dla domostw znachorów. Pod sufitem wisiały pęczki ziół, na kuchni kipiało kilka kotłów. Na półkach stały słoje z zakiszonymi żabami, końskimi pączkami i innymi takimi. Na ścianie niczym listy uwierzytelniające wisiały oprawione w ramki wyroki sądowe dla czterech czy pięciu kolejnych pokoleń za prowadzenie pokątnej praktyki lekarskiej. – Proszę się położyć. – Znachor gestem wskazał kozetkę. Semen położył się. Omelajn zaczął wykonywać nad jego ciałem osobliwe gesty. – U, ni dobrze – powiedział. – Wyleczysz? Zapłacę złotem. Lekarze postawili już na mnie krzyżyk. – Znaczy nowotwór. Ciężka sprawa. Nie da się zoperować? – Niestety. Myślałem, że znachorzy z Dubienki leczą wszystkie choroby. – Może tak było kiedyś. Dzisiejsze choroby są trudniejsze do wyleczenia. Zresztą jacy znachorzy. Ja jestem ostatni, a poza tym, i tak robię kurs dla bioenergoterapeutów. Bardziej modne a i nie idzie się siedzieć. Semen wstał. Czul pogardę dla medycyny. Zarówno tej oficjalnej, jak i dla tej, której przedstawiciel zdiagnozował go bez użycia rentgena. – To co mogę zrobić? – zapytał. – Podobno pomaga picie nafty.
– A to się dobrze składa, bo mam w chałupie całą butelkę. Rzucił na stół srebrnego rubla w charakterze honorarium i wsiadł na konia. W domu był dopiero po północy. Następne dni były podobne do siebie. Semen pił bimber na przemian z naftą do prymusa. Oczywiście efekty, które w ten sposób osiągnął, nie przyniosły niczego dobrego. Nafta zgodnie ze swoją natura działała przeczyszczające i to do tego stopnia, że mało mu bebechów nie wyrwało, a bóle się nasiliły. Ósmego dnia przyjechał Omelajn. – O? – Semen wyraził zdziwienie na jego widok. – Wpadłem, bo coś mi się przypomniało.
Znachor był najwyraźniej na najlepszej drodze do zostania bioenergoterapeutą, był gładko przyczesany, miał na sobie garnitur, a pod pachą trzymał nowiutką skórzaną aktówkę. Semen zaprosił go do środka. – Jak samopoczucie? – zapytał gość, biorąc ze stołu flaszkę z naftą. Popatrzył na etykietkę i skrzywił się. – Ta nafta jest do dupy. Wypiłem sobie dwie szklaneczki i mało ducha nie wyzionąłem. – Pije się nie taką. Trzeba kupić w aptece specjalnie oczyszczoną. Ale może będę miał coś lepszego. Zza pazuchy wydobył litrową butlę pełną jakiejś mętnej cieczy. – Zostało po dziadku – wyjaśnił. – Wprawdzie ma już ponad trzydzieści lat, ale było w szczelnie zakręconym słoiku, więc może się nada. – Nu mogę spróbować. A co to? – Balsam galicyjski. Lek na wszystkie choroby. Tylko po tym się traci przytomność na parę godzin. I głowa od niego boli. Znachor nie zasiady wał się. Poszedł sobie. Na stole została butelka. Semen odkręcił korek i powąchał. To, co było wewnątrz, było gęste jak śmietana i miało zapach ciepłego poranka na bagnach. Na etykietce nabazgrolono: Eliksir Bagienny pól szklanki na raz. – Miał być balsam galicyjski – powiedział sam do siebie. Ano dobra. Zobaczymy. Zaszkodzić to już mi nic nie może. Semen poskrobał się po głowie, a potem przyszło mu do głowy jeszcze coś. Koty. Jeśli do chorego człowieka przyłoży się kota, to człowiek wyzdrowieje, za to kot… Semen poweselał. Pogwizdując sobie walca "Na sopkach Mandżurii" poszedł do apteki. W aptece kupił dziesięć butelek waleriany. Następnie polał tym swoje łóżko i otworzył szeroko okno. Przeżegnał się i wypiwszy pół szklanki preparatu, ułożył się wygodnie na wierzchu. Preparat ciął go z nóg momentalnie. Odpływając w ciemność, poczuł, jak pierwsze koty zwabione zapachem układają się wokół. Ocknął się po dwu dniach. Był głodny, a stada kiciorków nadal pokrywały jego łóżko warstwą. W powietrzu unosił się intensywny koci zapach. Tarzały się po nim i po pościeli. Czuł się już zdecydowanie lepiej. Tylko jego skóra była dziwnie sina i pokryła się jakąś lepką warstwą. Przejadł co nieco i powtórzył kurację. Minęły jeszcze dwa dni. Był dziwnie osłabiony, ale pozatym czuł się świetnie. Włosy, których miał na głowie dość niewiele, wyrosły gęściej. Były też mniej siwe. Za to wyleciały mu dwa zęby. Specjalnie się tym nie zmartwił, bo w ich miejsce rosły mu nowe. Podreptał do stajni. Karolina przez te cztery dni zjadła półtorej beli siana i wyczyściła całe wiadro owsa. Ile wypiła, nie był wstanie powiedzieć, bo miała automatyczne poidło. Uśmiechnął się do niej. W tym momencie złapał go gwałtowny paroksyzm bólu. Zwinął się w pół i upadł na ziemię. Ocknął się, gdy klacz polizała go po twarzy. Wstał. Zamyślił się na chwilę. Sto sześć lat. Prawie nikt nie dożywa tak sędziwego wieku. Popatrzył na swoją szkapę. A potem podjął decyzję. – Tu się nie ma co bawić – powiedział cicho do siebie. Nasypał świeżego owsa. Dorzucił jeszcze dwie bele siana. Następnie wrócił do domu. Napisał kartkę, uwalił się na łóżku pomiędzy kotami i pewnymi przejawami ich czynności życiowych po czym zdecydowanym ruchem przytknął do ust butlę i wy trąbił blisko litr za jednym zamachem. Umysł eksplodował mu pod czaszką z oślepiającą jasnością. Następnego dnia zaszedł do niego Jakub Wędrowycz miejscowy egzorcysta amator. Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie, wszedł do chałupy. Zobaczył pagórek miauczących kotów na łóżku kumpla i zdecydowanymi ruchami wyekspediował większość z nich przez okno. Pochylił się. Leżący był martwy. Wyglądał dość dziwnie. Skóra napięła mu się na twarzy, zniknęła część zmarszczek, nabrała lekko różowego odcienia jak u nałogowego alkoholika. Rysy zmiękły i starzec wyglądał o dobre czterdzieści lat młodziej. Tyle tylko że nie oddychał, a i nie można było wyczuć jego pulsu. Ciało wystygło zupełnie. Ze stolika przy łóżku wziął kartkę. Drogi Jakubie.