Wóz albo przewóz. Zażyłem końską dawkę pewnego świństwa. Jeśli umrę, cala moja forsa, zakopana wiesz gdzie, jest twoja, pod warunkiem ze pochowasz moją klacz Karolinę w jednym grobie ze mną. Niech Bóg cię prowadzi. Semen PS Twój bimber to straszne świństwo.
Egzorcysta poskrobał się po głowie, a potem poszedł po gliniarzy i doktora. Kartkę schował. Po co postronni mają wiedzieć, że należy mu się jakieś złoto. I że nadal pędzi bimber. Milicja starannie wszystko obejrzała i spisała jego zeznania. Lekarz potwierdził zgon. W tej właśnie chwili Jakubowi coś zaświtało. – Nie ma stężeń pośmiertnych – zauważył. – To normalne – uspokoił go lekarz. – Zgon musiał nastąpić niedawno. Jeszcze się nie pojawiły. Egzorcysta poskrobał się po głowie, ale nic nie powiedział. Jego wzrok przykuła butelka z resztką cieczy. – A to co? – zaciekawił się. Lekarz podążył za jego spojrzeniem. – A, to, Semen miał raka. Miał bóle, zostało mu parę tygodni życia. Chyba próbował się leczyć jakimś świństwem. Brwi Jakuba uniosły się do góry. Korzystając z chwili nieuwagi, ukradł butelkę z resztą zawartości.
Zmarły leżał w trumnie. Przyjechała cała jego rodzina. Sześciu synów, osiemnastu wnuków, ponad dwudziestu prawnuków. Było też kilku praprawnuków. Stali milcząc ponuro. Jakub przykląkł i modlił się. Kościelny szykował wszystko do mszy. Niespodziewanie do uszu egzorcysty doleciał cichy dźwięk, jak gdyby ciało w trumnie poruszyło się. – Jestem przewrażliwiony – powiedział sam do siebie. Wieko nie było jeszcze przykręcone. Przyszedł lekarz. Nie wiedzieć dlaczego od trzech dni pił na umór. Teraz nadszedł lekko się zataczając. Synowie Semena na jego widok jak na komendę skrzywili się. – Dziadek nie chciałby, żeby jakiś lekarz przyszedł na jego pogrzeb – powiedział jeden z wnuków. Lekarz czknął potężnie. – Pomylili zdjęcia – powiedział. – On miał odłamek, a nie raka. On był zdrów. – Co? – zawył Jakub. – Ty gnido! – Ja bym go zaraz… – rzucił któryś z prawnuków z nienawiścią. – Spokój – wrzasnął kościelny. – To dom Pański, a nie knajpa. Ale egzorcysta już go nie słuchał. Kruszył właśnie krzesło na maczugę. Lekarz szarpnął się w ucisku kilku silnych rąk. Niepokojący zgrzyt z tyłu utonął w ogólnym hałasie. Nawet upadek wieka trumny na podłogę przeszedł niezauważony. Dopiero gdy nieboszczyk wmieszał się do bijatyki, awantura niespodziewanie ucichła. Już tylko Semen darł się na cały regulator. – Uh ty! Zaraz ci gębę skuję felczerze od siedmiu boleści! – Semen, tak nie wypada, ty przecież nie żyjesz – zauważył jeden z jego prawnuków. Były nieboszczyk zasunął go pięścią w twarz. – Co ty też zaczynasz? Ja ci dam, że nie żyje.
Wrodzona delikatność nakazała Jakubowi oddalić się z miejsca zajścia. Koło kościoła wśród drzew spotkał księdza, który biegł w stronę kościoła. – Co tam się dzieje? – zapytał zaniepokojony. – Semen był w letargu. Właśnie się ocknął i bije lekarza. Może lepiej tam nie wchodzić. Ksiądz popatrzył na Jakuba z niechęcią. – To niedobrze – powiedział. – Będę musiał mazać w księgach. Jakub wzruszył ramionami. Los nikomu nie szczędzi rozczarowań. Z wnętrza świątyni dobiegały właśnie odgłosy waśni rodzinnej. – Zobaczyli dziadka w trumnie i co? Ostani raz pytam łachmyty, który z was rąbnął mi mój srebrny zegarek?
Znalezisko
Jakub Wędrowycz ocknął się niespodziewanie. Spojrzał na swoje przedramię. W szarym blasku świtu widział wyraźnie, że czarna szczecina porastająca jego łapy nastroszyła się jak u dzikiego zwierza. Jasna cholera – mruknął – znowu się zaczyna… Pociągnął łyk karbidówki. Przeciągnął się, ale jeszcze nie wstawał. Żal mu było opuszczać ciepły dołek wygnieciony w sienniku. Nad głową brzęczały mu sennie muchy. Wyciągnął rękę spod kożucha, którym był nakryty i w zadumie poskrobał się w ciemię. – Cholera – powtórzył. – Przecież przez ostatnie 50 lat był spokój… Powoli zmęczenie wzięło górę i egzorcysta zasnął.
Cadyk Mojsze Apfelbaum stał na lotnisku im. Kennedy'ego w Nowym Jorku. Przymknął oczy. Szukał informacji. Mrowienie skóry było tak silne, że ledwo mógł wytrzymać. Wreszcie otworzył oczy. – Dokąd teraz – rzucił pytanie w przestrzeń. Jak do tej pory znaki doprowadziły go na lotnisko. Nie wątpił, że wskażą mu dalszą drogę… Koło niego zatrzymała się kobieta z walizką na wózku. Do rączki bagażu przyczepiony miała kwit. Kilka cyfr, dla laika jedynie numer lotu, dla znawcy matematyki sefiriotycznej bezcenna wskazówka. Wytrenowany w tajnikach kabały umysł natychmiast podstawił pod cyfry odpowiednie litery alfabetu.Polska – odczytał półgłosem. Zsumował wszystkie cyfry i gwizdnął cicho przez zęby. Dwójka. Niebezpieczeństwo. Podszedł do kontuaru. – Chciałbym się dostać do Polski – powiedział, kładąc na ladzie platynową kartę kredytową. – Jest lot do Warszawy, ale za dwadzieścia minut. wyjaśniła dziewczyna. – Nie zdąży pan przejść odprawy bagażowej. – Nie mam bagażu.
Punkt ósma rano otworzyłem furtkę w płocie zabezpieczającym teren wykopalisk. Przed sobą miałem ulicę Lwowską. Ruscy, Ukraińcy i Białorusini przewalali się popękanymi chodnikami na trasie dworzec PKS – centrum miasta. Ciągnęli za sobą torby wypełnione wszelakim przeszmuglowanym dobrem – papierosami i spirytusem. Snuła się za nimi woń jaśminowej wody kolońskiej, tandetnych perfum, dziegciu i juchtowej skóry. Kolejny piękny, lipcowy dzień. Studenci pojawili się po chwili, wchodzili na teren, niepewnie popatrując w moją stronę. Część usiadła na stosikach cegieł. Liczyłem ich wzrokiem. Wreszcie przybyła cała dwunastka. – W szeregu zbiórka – huknąłem nieoczekiwanie. Przestraszyli się i zdezorientowani usiłowali wykonać polecenie. Wreszcie jakoś się ustawili. Popatrzyłem na nich ciężko, z wystudiowaną nienawiścią.Nazywam się magister Tomasz Olszakowski – powiedziałem – i przez najbliższy miesiąc będę waszym kierownikiem. Oznacza to, że macie wykonywać moje polecenia. Wszelkie polecenia i to natychmiast. Za uchybienia będę bez litości wlepiał punkty karne. Kto zbierze 15, wylatuje z praktyk. Czy to jasne? Mruknęli coś ni to potakująco, ni to zaczepnie.Jest godzina ósma siedemnaście. Mieliście się tu stawić na ósmą. Zostaniecie dziś za karę pół godziny dłużej.Od jutra za każdą minutę spóźnienia będzie jeden punktkarny. Wpatrywali się w ziemię. A więc udało mi się ich skutecznie przestraszyć. Cóż, ze studentami archeologii, zwłaszcza tymi przybyłymi z Warszawy, tak trzeba. Jeśli się na początku nie huknie, później nie chcą pracować…Spocznij – mruknąłem nieco już łagodniej. – Czy ktoś z was był już wcześniej na wykopaliskach? Pokręcili przecząco głowami.To dobrze, jest szansa, że nie staliście się jeszcze alkoholikami – mruknąłem bardziej do siebie niż do nich. A zatem parę słów na początek o miejscu, w którym sięznajdujemy. To parcela miejska przy ulicy Lwowskiej.Gdyby ktoś nie pamiętał, jesteśmy w Chełmie – dodałem złośliwie. – A więc ulica Lwowska została wytyczona jako podmiejska prawdopodobnie w XVII wieku. Sprawdzenie tej informacji będzie między innymi naszym zadaniem.Od strony ulicy – wskazałem, resztki cegieł pozostawione przez ekipę rozbiórkową – stała niewysoka, dwu lub trzypiętrowa kamieniczka. Zbudowano ją w XVIII lub XIXwieku. Domy przy ulicy były podpiwniczone, z piwnic mogły być przebite przejścia do słynnych, chełmskich podziemi kredowych. W ciągu najbliższego miesiąca wykonać musimy odgruzowanie tych piwnic, następnie przekopiemy cały ten kawałek aż do płotu – wskazałem im glinę, na której staliśmy – to około 400 metrów kwadratowych… To po czterdzieści na każdego – zauważył student z żółtymi włosami. Wyglądały na farbowane. Paskudna gęba, trzeba będzie zwrócić na niego uwagę. – Jak sądzę archeologiczny calec – czyli warstwa nietknięta przez człowieka znajduje się około półtora metra pod nami – powiedziałem ze sztucznym spokojem – co oznacza, że przekopać będziecie musieli po około 60 metrów sześciennych na osobę. Mam nadzieję, że poważnie podejdziecie do tego zadania, bo w razie niewypełnienia planu, nikt z was nie dostanie zaliczenia praktyk… – To chyba niemożliwe – zauważył ten w kowbojskimkapeluszu. Przez ramię miał przerzuconą skórzaną torbę.Ależ możliwe panie Indiana Jones – powiedziałem i wy to wykonacie… Albo zdechniecie. Tu macie identyfikatory – rzuciłem im tekturowe pudełko – przypinać nawidocznym miejscu, najlepiej po lewej stronie piersi. Byli na tyle przestraszeni, że żaden się nie roześmiał. Bardzo dobrze. – Narzędzia są w szopie – wskazałem małą, drewnianą komórkę. – Obok macie kibel, drzwi zaopatrzone sąw zatrzask. Jeśli któryś będzie siedział w środku dłużej niż dwie minuty, zostanie zablokowany. Oczywiście go wypuszczę, ale zainkasuję trzy punkty karne. – Dobra – odezwał się Indiana, wyjmując z torby ładny pędzelek do odkurzania znalezisk – to od czego mamy zacząć? – Łopaty w dłoń, zjechać mi cały teren plantem, dziesięć centymetrów – poleciłem. – Potem doczyścicie to grackami i narysujemy. Ziemię na taczki i wsypywać tam – wskazałem kąt podwórza – potem koparka zabierze. No, na co czekacie? – rzuciłem spojrzeniem jak cegłą. Pobiegli po łopaty. Wziąłem w dłoń listę uczestników i za pamięci przy każdym nazwisku wpisałem punkty karne. Pięć minut później przeszedłem się pomiędzy nimi. Skrobali ziemię z zapałem, tyle że zupełnie nieprawidłowo… Wyjąłem łopatę z ręki Jonesa.Popatrzcie na mnie i postarajcie się zapamiętać, bo niebędę powtarzał – huknąłem. – Prowadzimy płasko, podcinając warstwę ziemi i lekkim ruchem odrzucamy ją do przodu. Potem przesuwamy się krok i znowu… Rozumiecie? Pokiwali głowami. Podszedłem do jednego. Miał mocno zarysowane wały nadoczodołowe i lekko się garbił. – Ty, neandertalczyk, punkt karny.