– A ty skąd znasz angielski alfabet? – Zdziwił się jego ojciec,Nie musiałem nic znać, tam była napisana cena. Pawło poskrobał się po głowie. – Tradycyjnie – powiedział. – Nie ma biletów, to jedziemy na gapę. Wprawę już mamy… – To co, pod podwoziem? – Kubuś nieufnie popatrzył na wodę. – Gdzie tam. Jak byśmy oddychali, chyba że przez rurkę… Zresztą, nadmiar wody szkodzi organizmowi. Tkanki się rozrastają… Ruszyli w stronę statku, pilnie wypatrując trapu. Niebawem znaleźli odpowiedni. Przy trapie stała tabliczka w kilkunastu językach informująca, że statek można za niewygórowaną opłatą zwiedzić z przewodnikiem. Była też po polsku. Rozszyfrowanie napisu zajęło im tylko piętnaście minut i tylko raz musieli zajrzeć do kieszonkowego elementarza. – Hy – skomentował ojciec. – Zaraz wejdziemy na pokład.
– Tu pisze, że to kosztuje szylinga – przeczytał Kubuś na kartce przypiętej pod spodem. – To fatalnie – mruknął ojciec – Mamy tylko ruble, a tebędą nam niezbędnie potrzebne w Ameryce. Grupa zwiedzających właśnie wkraczała na statek. Wachman przy trapie zainkasował pieniądze i policzył ich. Obaj emigranci usiedli na ławeczce i zaczęli się zastanawiać. Po półgodzinie grupa wróciła. Wachman ponownie ich przeliczył i zadowolony zaznaczył to w kajecie. Na nabrzeżu zebrała się kolejna grupka, licząca coś ze dwadzieścia osób.Kluczyk – zażądał ojciec. Kubuś z jedynej całej kieszeni wyjął płaski mosiężny wytrych. Tatko wraził go w zamek walizki i po chwili pokonał jego opór. Z wnętrza wydobył butelkę okręconą w szmaty i z westchnieniem przełożył ją do kieszeni. Podeszli do wachmana. Grupka zwiedzających właśnie przechodziła na pokład. – Bo widzi pan kapitanie – powiedział Pawło po niemiecku. – My są biedni, ale chcieliby my zwiedzić łajbę… Wachman obrzucił ich taksującym spojrzeniem, a potem mrugnął i nadstawił lewą dłoń. Pawło wcisnął mu flaszkę. Brwi wachmana uniosły się ze zdziwienia. Odkorkował i pociągnął niewielki łyk, a jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Mrugnął i przepuścił ich. – Dobra nasza – powiedział ojciec – Nic na siłę tylko młotkiem… Jesteśmy już na statku. Teraz trzeba poszukać dobrej kryjówki. – Tatko skąd wiedziałeś, że on lubi sobie chlapnąć?
– A po kolorze nosa poznałem.
– Ale nos miał zwyczajny, biały. No właśnie. Mąką z kartofli przypudrował… Tak białej skóry być nie może. No chyba, że u arystokracji. Dogonili wycieczkę. Przewodnik mówił coś po angielsku, ale co, tego nie wiedzieli. Nie oni jedni. Grupka kandydatów na emigrantów raczej słabo władała tym językiem. Za to oczy całej dwudziestki strzelały na boki w poszukiwaniu dobrych kryjówek. Przeszli przez górny pokład i zagłębili się w trzewiach statku. Mijali setki kajut przeznaczonych dla pasażerów trzeciej klasy, potem przeszli przez ogromną maszynownię.Może schowamy się w węglu? – Zaproponował tatko. Kubuś popatrzył krytycznie na milczące maszyny i stosy koksu.Brudno – zaprotestował. Uch ty, wybredny – warknął ojciec zezłoszczony. Sam poszukaj czegoś nowego. Ino bystro. Znowu wyszli na pokład. Przez reling widać było wachmana. Nadal tkwił na swoim posterunku przy trapie, choć jego pozycja wskazywała, że walka z grawitacją staje się dla niego pewnym problemem.Tutaj – chłopiec wskazał szalupę nakrytą grubym brezentem. Odciągnęli go lekko i wskoczyli do wnętrza.Oddalająca się grupa niczego nie spostrzegła. Potoczyli się po klepkach wewnątrz łodzi i upadli na coś miękkiego.Wnimajte barin – dobiegł ich z ciemności szept.Pawło zapalił zapałkę. W jej świetle spostrzegli dwu osobników o wyjątkowo czerwonych nosach. Walonki na nogach zdradzały ich narodowość. Osobnicy posunęli się, robiąc miejsce. Zaraz też wyjęli flaszki. – Choczietie pofratiernizowatsja? – zapytał ten zezowaty. – Dawaj ogórki – zarządził ojciec. Kubuś zza pazuchy wyciągnął sześć ogórków, które jeszcze wczoraj rano rosły w ogródku na przedmieściach Londynu oraz bryłę soli – lizawkę dla bydła rąbniętą pod Hamburgiem. Gospodarze nalali zaraz bimbru do czterech poobijanych blaszanych kubków.Zdrowia – wzniósł toast ten z brodą. Stuknęli się i wychylili. Wódka była ostra w smaku, ale znakomita.Moskowska podwójnie destylowana – zgadł Kubuś.Obaj Rosjanie uśmiechnęli się szeroko.Kluczyk – rozkazał ojciec. Z walizki wydobył litrową flachę bimbru z porzeczek.Smorodina? – zaproponował Rosjanom.Ucieszyli się wyraźnie. W dwie godziny później uczta powoli wygasła. Cztery ciała zmorzone bimbrem legły w stępce szalupy. Powietrze pod brezentem przesyciła woń gorzelni. Całe szczęście, że nikt nie przeszedł obok z papierosem w zębach. Wachman przeliczył powracających ze zwiedzania. Liczyło mu się ciężko. Raz, że cały świat podejrzanie się kiwał, dwa, że przechodzący obok niego dwoili się i troili. Weszło dwudziestu dwu, zeszło sześćdziesięciu trzech – stwierdził wreszcie. – Ponieważ więcej wyszło niż weszło to znaczy, że nikt nie został na miejscu. Zadowolony zanotował to w kajecie, a potem pociągnął jeszcze jeden łyk wędrowyczowej nalewki. Białe myszki, dotąd przyczajone w kieszeniach, zaczęły tańczyć kankana na jego przedramieniu. Potrząsnął ręką, ale trzymały się mocno.
Kubusia obudził tupot butów i klaskanie bosych stóp na deskach pokładu. Rosjanie gdzieś się ulotnili. Została po nich tylko kartka, z której wynikało, że postanowili wyskoczyć jeszcze na ląd i uzupełnić zapas wódki. – Długo spaliśmy – odezwał się jego ojciec. – Pasażerowie wsiadają na statek. – Ile czasu będziemy płynęli?
– Jakieś trzy dni. Ale trzeba będzie chyba zmienić lokal. Mogą sprawdzić szalupy przed wypłynięciem. Wypełzli spod brezentu. Musimy odnaleźć ładownię numer osiemdziesiąt sześć – odezwał się Pawło. Wyciągnął z kieszeni zmięty i pognieciony list bez koperty. – Pawło Wędrowycz zobowiązany jest stawić się w ładowni numer osiemdziesiąt sześć okrętu Titanic w dniu wypłynięcia. Niestawienie pociąga za sobą wykluczenie z cechu – odczytał. – Sporo tych ładowni – mruknął Kubuś – Przydałbysię plan statku.To da się zrobić – ojciec odczepił tabliczkę ze schematem z mijanej ściany. Bez trudu zagubili się w gęstym tłumie turystów wypełniających pokłady trzeciej klasy. Gorzej poszło im odnalezienie się. Bez przerwy mijali tabliczki z jakimiś numerami, żaden jednak nie pasował do cyfr, które mieli zapisane na kartce. – Cholera – zaklął Jakub. A to wybudowali sobie blaszankę… – Tatko, w tej łajbie by się całe Wojsławice zmieściły powiedział przejęty syn. – I to z kościołem… Uch nie gadałbyś tyle. Wojsławice Wojsławicami. A statek, co innego. Gdzie by tu konie i krowy wypasał… Zresztą, arka Noego i tak była zapewne większa. Nieoczekiwanie obaj pasażerowie na gapę zatrzymali się i dłuższą chwilę węszyli. W korytarzu kłębiły się rozmaite wonie. Pachniały wędzone kiełbasy, dawno nieprane onuce, tłumoki z rogoży, przeszmuglowane na pokład kury i gęsi zdążyły narobić po kątach. Emigranci z Rosji wonieli dziegciem i juchtem. Za snującym się po pokładzie anarchistą ciągnęła się woń trotylu. Jednak nad tą kakofonią zapachów wyraźnie dominował swoisty smrodek zacieru nastawionego na gnijących kartoflach.Nasi – ucieszył się Pawło. Ruszyli naprzód jak po sznurku. Przebyli dwa pokłady, kilkanaście korytarzy, parę razy skręcili i wreszcie dotarli do niepozornych drzwi jednej z kajut trzeciej klasy. Kubuś obwąchał krawędź.To stąd – powiedział. Ojciec zastukał specjalnym, międzynarodowym, bimbrowniczym szyfrem. Drzwi otworzyły się i stanął w nich rosły, rudy Irlandczyk w kamizelce. W dłoni trzymał papier. – Imię i nazwisko? – Zapytał.