E-mail z Warszawy: Rany boskie! W takim razie już tylko jedno pytanie: dla kogo tracić serca i rozum? Gdy tak dalej pójdzie, to będzie miał rację amerykański antropolog, który pisał o mężczyźnie jako modelu wychodzącym z obiegu. Trochę żal.
E-mail z Frankfurtu: To prawda, ale tracenie serca jest urocze. Nawet jeśli traci się je dla dinozaurów. Ważne jest, aby to przeżywać. Dinozaury to tylko pretekst. Ten kiczowaty melodramatyzm, te wargi odciskane na kartce papieru, te wiersze, które chciałoby się napisać i które nagle się przypominają. Ta cała przepiękna chemia i zapchane molekułami emocji receptory, jak ze snu. Warto tracić serce dla tych emocji i tych reakcji chemicznych. I wcale nie musi to być zawsze reakcja jądrowa. Gdyby tylko nie chciało się potem kobiecie wziąć mu trochę z tych jąder i chcieć urodzić mu dzieci i piec mu niedzielami placek z rabarbarem tak, aby pachniało w całym domu. Gdyby się tylko dało oszukać ewolucję. Tak. Jestem wychodzącym z obiegu modelem.
E-mail z Warszawy: Mimo to pozdrawiam.
Małgorzata Domagalik
Dla niektórych sam fakt napisania przeze mnie tej książki byt niezrozumiały. Uważali, że jako naukowiec w pewnym sensie „zdradzam” swoje powołanie, że nie jestem „upoważniony” do pisania literatury, że do tego lepiej nadają się humaniści:
Jestem tak jak Pan informatykiem. Podczas urlopu w Grecji, z plażowej nudy, przeczytałem Pana książkę, którą znalazłem na półce w hotelu. Ktoś, widocznie jakiś Polak, ją tam zostawił. Cała była pozakreślana. Nie było też kilku stron. Ktoś je wyrwał i zabrał z sobą.
Zastanawiałem się, dlaczego Pan napisał tę książkę. Sporo przeżyłem, podobnie jak Pan, ale nigdy nie znalazłbym w sobie tyle arogancji, aby o tym opowiadać całemu światu. Nie to, że mi się nie podobała Pana książka. To nie to. Podobała mi się, a czasami nawet zostawałem dłużej na plaży, aby ją czytać. Bardziej denerwowało mnie to, że wpadł Pan w ogóle na taki pomysł. Wydaje mi się, że jest w tym sporo pychy, a ponadto uważam, że tylko humanista może pisać książki, bo jest do tego odpowiednio przygotowany. Aby napisać dobrą książkę, trzeba przeczytać wiele innych. Patrząc na Pana notkę biograficzną w książce mogę przypuszczać, że nie miał Pan w swoim życiu na czytanie zbyt wiele czasu. Inaczej nie byłby Pan tym, kim Pan jest teraz, prawda?
Według mnie wkroczył Pan na grząski teren i zapadnie się Pan. Bo nie ma Pan warsztatu, bo nie potrafi Pan się posługiwać poprawnie językiem prozy (znalazłem na to kilka dowodów w „S@motności…”) tak jak robią to zawodowcy. A Pan przecież zajmuje się w życiu czymś zupełnie innym.
Pomimo to, gratuluję Panu tej książki. Jest najlepszą książką, jaką napisał znany mi informatyk:-)
Pozdrawiam.
Marcin Stabrowski
(e-maiclass="underline"
Trudno mi pisać o swoim warsztacie. Głównie dlatego, że, cytując nadawcę, „nie jestem odpowiednio przygotowany”. Wiem natomiast, że pisząc „S@motność…”, nie kierowałem się pychą. Autora, Który z pychą składuje swoje teksty, aby zaimponować swojej własnej szufladzie, nie wymyśliłby chyba nawet Mrożek.
Ponadto wydaje mi się, że wielu ludzi na pewnym etapie życia chce pisać. Niektórzy mają te „etapy” już przed maturą, jak pokazują ostatnie debiuty literackie w Polsce. Albo, tak jak w moim przypadku, chce „coś” napisać. Opowiedzieć historie, które były ich udziałem, zarejestrować myśli, które przychodziły im do głowy, opisać miejsca, które ich oczarowały lub w których zdarzyło się coś dla nich ważnego, przywołać biografie ludzi, którzy byli lub są w ich życiu istotni lub niezastąpieni. W pewnym momencie życia i ja znalazłem się na takim etapie i zamiast porzucić tę myśl jako absurdalną, bo przecież nie mam „warsztatu”, „nie jestem zawodowcem” lub „przeczytałem zbyt mało książek”, dałem się jej uwieść; pociągnęła mnie ona – ta myśl – za sobą i zacząłem spisywać moje historie, układając je w książkę.
Nie zgadzam się także z odbieraniem ex cathedra „nie-humanistom” prawa do pisania beletrystyki. Uważam, że ich patrzenie na świat może być czasami analityczne i poetyckie jednocześnie. Moim zdaniem miał rację kultowy francuski poeta, dramaturg i grafik Jean Cocteau, gdy powiedział, że „poezja jest nauką ścisłą”. Z kolei Richard P. Feynman, fizyk, noblista, niezrównany popularyzator nauki, potrafi tak opowiadać o fizyce, jak gdyby recytował poezję.
Jestem pewny, że gdyby Einstein pisał wiersze (podejrzewam nawet, że pisał, tylko nie odważył się publikować), to Niemcy mogliby szczycić się jeszcze jednym wielkim poetą.
Wrażliwość fizyka, moim zdaniem, nie jest wcale mniejsza niż wrażliwość polonisty. Fizyków urzekają nie tylko równania tensorowe czy formalizm koncepcji supersymetrii dla kwantowej teorii grawitacji. Potrafią zamknąć swoje książki i na przykład pochylić się nad cierpieniem innych, tak jak to robi Janina Ochojska, z którą studiowałem kilka lat w Toruniu, zanim na czwartym roku zostawiła fizykę i zajęta się astronomią, aby potem, po latach, zająć się czymś o wiele ważniejszym.
Zresztą wspomniany wyżej Einstein potrafił widzieć świat nie tylko jako dalszy ciąg wybuchu nieskończenie gęstej materii w punkcie osobliwym czasoprzestrzeni wszechświata. Nie kto inny jak on wypowiedział kwestię, którą można by przypisać raczej Oscarowi Wilde'owi niż jemu: „Są tylko dwa sposoby na życie. Jeden to tak, jakby nic nie było cudem. Drugi to tak, jakby wszystko było cudem”. Nie rozumiem, dlaczego opisywanie tego „cudu” miałoby być dane tylko „literatom” – cokolwiek to znaczy – a nie na przykład fizykom lub informatykom. Uwarunkowane znajomością nauk ścisłych spojrzenie na toczące się obok życie i przemijający czas generuje zupełnie inne refleksje. To, iż się wie, że karłowata gwiazda, jaką jest Słońce, to rozpalona ciepłem reakcji termojądrowych łączenia się czterech protonów wodoru w jądro helu gazowa kula nie powstrzymuje nikogo, także kosmologa, przed zachwycaniem się zachodem słońca na plaży w Ustce. Jestem przekonany, że gdybym nie był fizykiem, nigdy nie napisałbym:
„Bo czas jest, proszę pani, jak grawitacja, która marszczy Wszechświat, albo jak spadająca kropla deszczu, która marszczy kałużę lub jezioro. Tylko że niektórzy odchodzą, zanim ta kropla spadnie”.
(„Zespoły napięć”, opowiadanie pt. „Menopauza”)
Nie zdawałem sobie sprawy, że to jedno zdanie może być dla kogoś tak ważne, aby zechciał napisać do mnie poniższe słowa:
Szanowny Panie!
Zapewne pamięta Pan sentencję Epikura – tę o śmierci. („Największe zło, śmierć nie dotyka nas ani trochę, gdyż póki jesteśmy, nie ma śmierci, a odkąd jest śmierć, nie ma nas”). „Pieściłam” owo zdanie, bo cały czas byłam tu i teraz – przynajmniej fizykalnie…: Doszło jednak do zdrady, zakochałam się, już jakieś pół roku temu, podobnie jak w Nicku Cavie, w Pańskiej „Menopauzie”. Konkretnie w jednym zdaniu, które zawsze doprowadza mnie do płaczu: „Bo czas jest, proszę pani, jak grawitacja, która marszczy wszechświat, albo jak spadająca kropla deszczu, która marszczy kałużę lub jezioro. Tylko że niektórzy odchodzą, zanim ta kropla spadnie”. Wie Pan, nie chciałabym w tym absurdalnym niejednokrotnie istnieniu zapomnieć powiedzieć czegoś, co ważne, przestać kochać, zapomnieć wybaczyć, zapomnieć o empatii – zanim ta kropla spadnie. Boję się, że coś przegapię, że pozwolę komuś odejść bez pożegnania, bez przebaczenia, bez nadziei…