Выбрать главу

– Obiecaliśmy mu… dał forsę.

Jupiter z wściekłości przyhamował i omal nie wjechał w bagażnik wyprzedzającego mercedesa.

– Dobra – wyszemrał z rezygnacją. – Ale nie biorę odpowiedzialności. On się nie podporządkuje.

Bob wzruszył ramionami.

– Przecież i tak zawsze masz ostatnie słowo.

Mortimer zadzwonił do Kwatery Głównej w czasie, gdy Pierwszy Detektyw gromadził w torbie niezbędny sprzęt.

– Wie pan, gdzie jest nadbrzeże starego portu? – spytał bez wstępnych wyjaśnień.

– Nie. Ale się dowiem.

– Dziś przypłynie statek o nazwie “Ariel”. Z towarem. Będziemy tam z Bobem po zmroku.

– W porządku. Ja też.

Zostawili wiadomość dla Crenshawa. Razem z kluczem do Kwatery Głównej. Ciotkę Matyldę uprzedzili, że jadą na nocne przeszpiegi.

– Niech ciocia nie czeka z kolacją.

– To chociaż weźcie kanapki!

Tej prośbie nie mogli odmówić. I nie chcieli.

Zmrok zapadał wcześnie. Chmury wisiały nisko, choć ani kropla deszczu nie spadła w promieniu stu kilometrów. Stary port był pozostałością po dawno zlikwidowanych dokach. Służyły spółce wydobywającej ropę naftową. Od kiedy ekolodzy podnieśli wrzask, że giną od tego jakieś niezwykle rzadkie wodorosty czy morskie glony, zaniechano przeładunków. Port opustoszał, a wielkie żurawie śmiesznie wyglądały na tle zachodzącego słońca. Budynek w niedługim czasie zaczął straszyć powybijanymi oknami. Dewastacja dotknęła jeszcze jeden teren wart milionów dolarów.

– Jupe – zdziwił się Bob – przecież tu żaden statek nie ma prawa przycumować. Co na to powiedziałaby czujna straż przybrzeżna?

Pierwszy Detektyw zaparkował tak, by być prawie niewidocznym, lecz móc w każdej chwili odjechać. Nie wiedział, co ich czeka. Nikt tego nie wiedział.

– Stoi tu już jakiś stary wrak – powiedział, zakładając noktowizor.

– Wrak. To co innego. Nie przypłynął ani dziś, ani wczoraj. Raczej wrósł w nadbrzeże sto lat temu. Jest całkowicie zardzewiały. Widzisz jego kadłub?

– Widzę. Nie ma Mortimera. Pewnie stchórzył.

Bob pokręcił głową

– Nie sądzę. Co robimy?

– Czekamy. Nie ma żywej duszy. W promieniu stu metrów.

Ciemności spowodowały, że gdzieś zapodział się horyzont. Niebo zlało się z ziemią. Ocean oddychał lekkim poszumem. Mijały kwadranse, a nic się nie działo.

– Pójdę zobaczyć! – zdenerwował się Andrews. – Może myszek wpadł do jakiejś dziury i nie umie się wydostać? – Już łapał za klamkę, gdy powstrzymał go mocny chwyt Jupitera.

– Nie ruszaj się! Widzę światło latarki. Kilka metrów od żurawia. Tego z prawej strony.

– Nic nie widzę! – wymruczał Bob. – Jest! Rzeczywiście! To na pewno Mortimer. Dam mu znać i…

– Powiedziałem: nie ruszaj się! – kuksaniec Jupitera był bolesny. – Nie wiemy, kto to taki!

I miał rację. W ciągu paru minut na nadbrzeże zajechały dwa samochody i stary, zdezelowany autobus.

Chłopcy prawie położyli się na przednich siedzeniach, choć ford stał w zupełnie niewidocznym miejscu. Ostrożność mieli we krwi.

– Po co im autobus? – głowił się Bob.

– Do przewozu ładunku? – Jupiter też miał wątpliwości. – Przecież jeśli tam załadują broń, policja drogowa natychmiast ich złapie.

– Jakiś warkot. Jakby motorówka. – Jupiter myślał gorączkowo. – Może statek “Ariel” stoi na redzie? Nie przybije do portu? A ładunek przywiozą motorówką.

Bob zdążył tylko schylić głowę, gdy nad portem pojaśniało. Jakby ktoś wystrzelił ognie sztuczne. Kilka ludzkich cieni rzuciło się do ucieczki. Samochód, który stał z włączonym silnikiem, właśnie ruszał, kiedy złapały go dwa potężne reflektory.

– Stać! Policja! – rozległ się przez megafon znany głos.

– Mat Wilson! – jęknął Jupiter, łapiąc się za głowę. – I George Lawson ze swoimi chłopakami! Skąd wiedzieli?

Bob przyłożył do oczu wielką kapitańską lunetę.

– Chcesz wiedzieć, skąd? – warknął. – To patrz!

Jupiter nie wierzył własnym oczom. Obok policjantów kręcił się nie kto inny jak ich “klient”.

– Mortimer, niech cię diabli! – wrzasnął. – Zdrajca! Zawiadomił policję, szczur jeden!

– Myszek. Nasz beżowy, elegancki myszek! – ironizował Bob.

– Słuchaj, oni tu musieli być przed naszym przyjazdem. Nie zwrócili uwagi na nasz samochód?

– Ależ tak! – odezwał się dudniący głos. – Obserwowaliśmy was od godziny! – Mat Wilson stał, podpierając się pod boki. Wielki, staromodny kolt kołysał mu się na biodrze. – Co tu robicie, panowie detektywi?

– Nnic – stęknął Bob. – No… nic. Przecież nawet nie wysiedliśmy z samochodu.

– Obserwujemy życie glonów! – Jupiter miał szczery zamiar zaprzeć się wszystkiego. Nawet własnego nazwiska, ciotki Matyldy i placka z melonem, który uwielbiał.

– Do domu! – warknął policjant. – Nic tu po was! George! Wszyscy wyłapani? Ci z motorówki też?

– Tak jest, panie sierżancie. Ale to sami Meksykanie.

Jupiter, chcąc nie chcąc, zapalił silnik.

– A może mi pan powiedzieć, kto was tu ściągnął?

Mat roześmiał się.

– Guzik to was obchodzi! Do domu, chłopaki! już!

– A broń pan znalazł? – odezwał się piskliwie Bob. Kiedy się denerwował lub bał, jego głos brzmiał niczym najczystszy dźwięk harfy.

Mat zatrzymał się. Buty zaskrzypiały na żwirze.

– Jaką broń? O czym ty mówisz?

– Ja? – Bob uderzył się w pierś, aż zadudniło. – Jupiterze, czy ja coś mówiłem?

– Nic podobnego! – zakrztusił się Pierwszy Detektyw. – Nic nie mówiłeś. No, to do domu, chłopcze. Jak każe Wielki Pan Policjant.

Twarz Mata Wilsona przypominała wykrzywioną maskę karnawałową.

– Słuchajcie no, gnojki! Jeśli coś wiecie, to… – otarł czoło dłonią.

– Myyy? – zdumieli się przyjaciele. – My nigdy nic nie wiemy! Aha, gdyby pański przyjaciel, ten w beżowym garniturku, który wsiada z Lawsonem do radiowozu…

– Co z nim? – Mat zatrzymał się w pół kroku. Znał Trzech Detektywów nie od dziś. Już nie raz zaleźli mu za skórę.

– Gdyby przypadkiem powiedział, że ma amnezję…

– Co?

– Gdyby nadmienił, że stracił pamięć! – podpowiedział Bob.

– To co?

– Niech mu pan nie wierzy! – Jupiter wystawił głowę przez okno. – On jest potomkiem Jerzego Waszyngtona! Tak, tak, prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego podobizna znajduje się na banknocie jednodolarowym. Jego ciotka ma pałac w Palermo, we Włoszech. A wuj jest w prostej linii prawnukiem słynnego gangstera Ala Capone. Tego, co siedział w Alcatraz za długi!

ROZDZIAŁ 6. SPRAWA SIĘ KOMPLIKUJE

– Nie wierzę! – Pete chwycił wiszącą na ścianie rękawicę bokserską. Miał ochotę zabić Mortimera. – To jakiś absurd! Widzieliście go?

– Jak ciebie teraz – Bob walnął się w piersi. Na szkłach okularów miał mgłę. Wytarł je kosmatą szmatką do czyszczenia ekranu komputera.

– Chyba że ma brata bliźniaka.

– Jednojajowego – dorzucił Jupiter, połykając jak automat chipsy z papryką.

Zabrzęczał telefon. Ten stacjonarny. Bob przez moment nie oddychał. Kiedy odłożył słuchawkę, roześmiał się głośno.

– Wiecie, kto dzwonił?

– Mortimer.

– Nie. Benjamin Roberts. Ryży dziennikarz z CBS-Radio.

– Czego chciał? – Jupiter Jones był jednym wielkim znakiem zapytania. – Nie wiedziałem, że nas zna.

– Chodzi sobie po zoo – stęknął Bob.

– A co? Nie ma dla niego wolnej klatki? – Pete kręcił głową.

Bob ciągle nie mógł dojść do siebie.