Выбрать главу

Bob ocknął się, czując dziwny zapach dochodzący z głębi pomieszczenia. Najpierw sprawdził, czy żyje. Potem obmacał głowę, ręce i nogi. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Dodatkiem okazał się tylko guz. Bolał i powodował szum w lewym uchu. Oczy chłopca długo przystosowywały się do ciemności. W końcu zaczął odróżniać dwie szpary i większy jaśniejszy przesmyk pomiędzy cegłami. Nie wiedział, gdzie jest. To coś, co wierciło w nosie zapachem zbutwiałych liści, płynęło z jasności, którą z trudem można było uznać za promyk światła. Usiadł, dziwiąc się, że nikt go nie związał. Ani nie założył kajdanków. Nie był też przykuty łańcuchem do ściany, co oglądał nie tak dawno na jednym z kanałów telewizji specjalizującej się w krwawych horrorach.

– Dobrze, że to dla mnie nie pierwszyzna! – pomyślał głośno. I zaraz zakrył usta dłonią. Nie wiedział, czy ktoś go nie podsłuchuje. Dotknął dłonią ściany, przy której leżał. Była sucha i szorstka. – A zatem nie jestem na dnie studni – teraz myślał po cichu. – Czyżby to był grobowiec? – Przypomniał sobie wędrówkę za Juanitą. I lufę pistoletu dotykającą pleców. – Gadający grobowiec. – Podpełzł na kolanach w stronę szczeliny. Zdziwił się, że jego mały plecaczek z wyposażeniem nie został mu odebrany. Wisiał wciąż na lewym ramieniu.

– Tak szybko mnie wrzucono, że nikt z moich oprawców nie sprawdził, co mam? A przecież nigdy nie ruszam się bez latarki! – Snop światła omiótł sufit wykonany ze sczerniałych, drewnianych belek poprzerastanych korzeniami traw, betonową podłogę i ścianę z pogruchotanych desek. – Przywlekli mnie tędy? – pomyślał zdziwiony. – Może da się wyjść?

Ale to, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach. Trzy rozbite sarkofagi nosiły ślady przemocy. Wokół walały się ludzkie czaszki i kości. – Złodzieje? – wstrząsnął się na widok wyszczerzonych zębów. Z otwartych trumien zwisały resztki zbutwiałych tkanin. Jedna z nich przypominała weselny welon panny młodej.

– Gdzie ja jestem? – przeraził się nie na żarty. – Czy kiedykolwiek stąd wyjdę? Może zamienię się w taki sam szkielet jak ten, co tarasuje przejście? – Bob cofnął się, gasząc latarkę. Nie był pewien, na jak długo starczy mu baterii.

Postanowił uspokoić się, pomyśleć i znaleźć wyjście z niecodziennej sytuacji. Pomimo silnego zapachu butwiejących szczątków w grobowcu nie brakowało tlenu. To znaczy, że skądś dociera powietrze. Znów błysnął latarką. Ogarnął światłem wszystkie kąty. Tak, to co wziął za rozbite garnki, było w rzeczywistości pozostałością po oliwnych kagankach. Wewnątrz wciąż tkwiły knoty.

– To mi pozwoli zaoszczędzić latarkę. Trudno, muszę się przemóc, by przejść pomiędzy nieboszczykami! – przypomniał sobie, jak przed laty straszył Vanessę plastikowym szkieletem. I jak zaśmiewał się z przerażenia dziewczyny. A robił to, by… się przypodobać. By piękna koleżanka ze szkolnej ławy choć raz zwróciła na niego uwagę! By przestała śledzić cielęcym spojrzeniem każdy krok Pete’a Crenshawa! Ludzie, kiedy to było?

Nagle zamarł. Zgasił latarkę, zatrzymując się w pół kroku. Z daleka usłyszał czyjeś głosy. Słów nie rozróżniał. Potem wszystko zagłuszył szum wentylatora.

– To dlatego powietrze dochodzi aż tutaj! – wyszeptał.

I natychmiast przestał się bać. Skoro w pobliżu są żywi ludzie… ci, którzy nie zdążyli w proch się obrócić, nic złego mu nie zrobią. Znów błysnął latarką. Kaganek nie był na oliwę, tylko na jakiś inny tłuszcz. Zapałki Bob miał w bocznej kieszonce. Płomyk zatrzymał się nad skręconym z nitek knotem. Pełgające światło wydało się w tym wnętrzu czymś zupełnie naturalnym. Nawet trumny, zakurzone i zrzucone jedne na drugie, nie robiły tak makabrycznego wrażenia jak pięć minut wcześniej. Na zegarku była godzina dwudziesta druga. Datownik wskazywał szesnasty października dwutysięcznego roku. A zatem jestem tu od czterech godzin! – pomyślał, przeskakując rozdziawioną w upiornym uśmiechu, zbrązowiałą czaszkę. – Jeśli to grobowiec rodzinny Whitehouse’ów, to leżycie tu, biedacy, prawie od stu lat!

Deska oddzielająca trumny od następnej niszy skrzypnęła. Wionęło świeższe powietrze. Bob osłonił dłonią delikatny płomyk. Zatrzymał się, sięgając do kieszeni. No tak! Zabrali telefon komórkowy!

Nisza wydłużała się w nieskończoność. Dwa razy potykał się o resztki zakurzonych trumien. Nie wszystkie otwarto. Część dębowych, zdobnych w srebrne okucia zachowała się w doskonałym stanie. Nazwiska nieboszczyków powtarzały się: Stanley Whitehouse, Margaret Whitehouse-Brown, Laura Thompson-Whitehouse. Bob znów usłyszał głosy. Dobiegały z lewej strony. Zbliżył się do ściany. Dotknął dłonią gładkiej, zimnej płyty bez żadnej rysy czy zadrapania.

– Nie, tędy nie ma wyjścia! – mruknął. – Trzeba wspiąć się wyżej. Po sarkofagach. A jak się to wszystko zawali? Jak spadnę na stos kości Whitehouse’ów? Pogrzebią mnie żywcem za zakłócenie wiecznego spoczynku! – detektyw zmarszczył brwi. Przeczyszczone okulary nieco poprawiły widoczność. – Trudno! Muszą zrozumieć, że nie znalazłem się wśród nich z własnej woli. Nie zamierzam ograbić żadnego z nich z biżuterii ani innych precjozów, o ile je mają! Chcę tylko wyjść. – Bob ostrożnie stawiał stopy. Podciągnął się, opierając pięty o srebrną ozdobę trumny. Już miał zrobić następny ruch, gdy nagle zobaczył coś, co go zaskoczyło. Wśród ornamentów wyraźnie odróżniał się wieniec z liści akantu z literami: PO. – Osborne? – zdumiał się. Zamiast włazić wyżej, wyjął swój gruby notes. Przy pełgającym płomyczku odczytał pogiętą tablicę grobową: Claudia Tarvi, żona Prospera Osborne’a. Zmarła 31 grudnia 1931 roku.

– Tarvi to włoskie nazwisko! – uśmiechnął się, wpisując je do notesu. – I nowy ślad! Osborne’owie. Ich medalion wygląda tak samo. Głowę dam, że leżąca tutaj Claudia też go ma na szyi! Tfu! Co ja bredzę. Wcale nie chcę oglądać jej szyi! – Bob z wysiłkiem, sapiąc i kaszląc, bo kaganek smrodził niczym stara, zdezelowana rura wydechowa, wdrapał się na samą górę.

Siedząc na pokrytej brudem trumnie kolejnego potomka szlachetnego rodu, zdał sobie sprawę, że ma szansę. Nad głową wisiała spróchniała deska. Za nią druga. A z samej góry przedzierał się, nikły bo nikły, ale jednak poszum wiatru.

– Pękniesz, Pete Crenshaw, jak ci opowiem o swoich wyczynach gimnastycznych! – zaśmiał się cichutko. I znów umilkł.

Głos, dochodzący z lewej tym razem, był wyraźny. I doskonale znany!

– Jedziemy! – postanowił Jupiter Jones, gdy po raz drugi na ekranie komputera ukazał się e-maiclass="underline" “Chłopak zginie, jeśli nie odpowiecie do północy!”.

Pete Crenshaw zgrzytnął zębami.

– Znajdziemy Boba, choćbyśmy mieli poszarpać na strzępy nasze szare komórki! Miał śledzić Juanitę, tak?

– Tak. Jedziemy do biura turystycznego. Bob wszędzie pozostawił znaki. Zawsze tak robimy.

I rzeczywiście. Pierwszą koniczynkę z zieloną strzałką dojrzeli w bocznej uliczce. Dalsze odkrywali z trudem, ale nie bez powodzenia.

Tuż przed pasażem prowadzącym do starego portu Jupiter Jones zatrzymał się.

– Popłynęła na wyspę? Na Windy Island?

– Na to wygląda – mruknął Crenshaw, myszkując wzdłuż ścian.

– Tam jest znak!

Prom właśnie hamował na przystani. Ze statku schodziło niewiele ludzi. Wśród nich wypomadowany Al Capone. Z dołeczkami w policzkach.

– Widzisz go? – szepnął Pete, przyciskając Jupitera do ściany. – Roberto Montalban. Teraz wiemy na pewno, że Bob i Juanita są na wyspie. Masz forsę na bilet?

Jupiter Jones wywrócił kieszenie.

– Same drobne. Może starczy?

Starczyło. Na jeden. Crenshaw rozejrzał się uważnie.

– Ty wsiadasz.