– Specjalnie wysypali ostry grys, żeby słyszeć obcych. Jest drucie wejście. Do diabła! Znów zamek. Wyłączam na chwilę dyktafon.
Tym razem szło o wiele trudniej. Gdy w końcu, zlany potem, dotknął zimnego metalu, poczuł, jak pod jego dłonią uchyla się lewe skrzydło. Z ciemności wydobywał się lekki zapach zgnilizny.
– Jestem. Wchodzę. Zapalam latarkę. Coś takiego! No… zaraz… – schody prowadziły do ogromnego pomieszczenia.
W świetle latarki Pete dostrzegł doskonale urządzone… studio komputerowe! W pomieszczeniu stały trzy wyłączone maszyny, dwie drukarki i sejf zamykany na zamek szyfrowy. Pete wyjął telefon komórkowy. Sprawdził zasięg i wystukał numer Andrewsa.
– Bob! – wymruczał. – Tu jest baza danych. Komputery. Ale nie wiem, jak je uruchomić.
– Jaka baza? – Głos Boba dochodził i zanikał.
– Komputerowa! Całe studio. Drukarki, papier, czekaj, spróbuję wcisnąć “enter”.
– I co? – Andrews szemrał jak z dna studni. – Co widzisz, mów!
– Dyskietki chyba trzymają w sejfie. Wcisnąłem “enter”, ale komputer każe mi podać hasło. Nie znam go!
– Pete! – głos Jupitera zabrzmiał głośno i wyraźnie. – Zaczekaj, nic nie rób. Niczego nie ruszaj. Zjawimy się z Bobem za godzinę…
Pete usłyszał szmer. Albo tylko tak mu się zdawało.
– Jupe, Bob, chyba mam gościa. Wyłączam się!
Wyłączył nie tylko komórkę. Także latarkę. W ciemnościach wyraźnie rozbrzmiewały ludzkie kroki. Ktoś schodził po schodach. Kto? Pete skulił się pod jednym ze stolików. Machinalnie uruchomił dyktafon. Błysnął promień cudzej latarki, rozgarniając mrok. Najpierw ukazały się buty. Męskie. Potem nogawki dżinsowych spodni. Pete zamrugał. Ze strachu czy też zmęczenia pot spływał mu z czoła, zalewając oczy. Otarł je dłonią. Wziął kilka głębokich oddechów. Nagle całe pomieszczenie zalało jaskrawe światło. Nieznajomy włączył elektryczność. Rozejrzał się po wnętrzu i przystanął. Ze schodów do środka pomieszczenia prowadziły ślady ubłoconych martensów. Sportowych butów Crenshawa.
– Wyjdź! – rozległ się ostry głos. – Wiem, że tu jesteś!
Pete czuł, jak ogarnia go wściekłość. Wyłażąc spod stolika, łupnął się w ciemię. Na moment go zamroczyło. W drugiej sekundzie zobaczył. Faceta w dżinsowym garniturze. Blond włosy związane w kitkę. Twarz ukryta w grubym szalu.
– To pan… pan zamordował wróżkę i dziennikarza! – wyjąkał. – To pana widzieli świadkowie!
– Co ty mówisz… – śmiech z wysokich tonów opadał w tony gardłowe. – Głupcze, nie trzeba było tu przychodzić!
Pete wybałuszył oczy. Ależ tak! Wiedział, kim jest przybysz. Tylko się go tutaj nie spodziewał. Zanim zdołał wykrztusić choć jedno słowo, poczuł silny cios. I znów zapanowała ciemność.
Mężczyzna przeskoczył leżącego i podszedł do bocznej ściany. Przesunął ślepą cegłę. Ściana drgnęła, odsłaniając korytarz prowadzący do właściwego grobowca. I do trumien zalegających pozostałe pomieszczenia.
– Bob, zatelefonuj do Crenshawa – powiedział Jupiter Jones, parkując forda pod cmentarną bramą. Za nim, w odległości paru metrów, zatrzymał się radiowóz Lawsona. Tylko dzięki interwencji policji udało się wprowadzić wozy na prom. Ocean był jeszcze wzburzony, a kapitan bał się kłopotów z ładunkiem. Uległ, gdy wściekły George wyciągnął bloczek mandatowy.
– Nie odpowiada – zmartwił się Bob. – Co to za studio komputerowe w grobowcu? Jakaś kompletna bzdura!
George Lawson przytrzymywał czapkę, by jej nie porwał wiatr.
– Mam tu zostać?
– Tak. Zachowamy z panem łączność. Idziemy na cmentarz. Pete nie odpowiada. Albo wyłączył komórkę, albo rozładowały mu się baterie.
– Albo coś się stało – przygryzł wargi Bob. – I teraz leży w objęciach Therezy Montalban Whitehouse Osborne…
George odszedł do radiowozu, Jupe już chciał wysiąść z forda, gdy nagle drzwiczki otworzyły się od zewnątrz. Dłoń, którą zobaczył, trzymała trzydziestkę piątkę. Załadowaną. I odbezpieczoną.
Jupiter Jones westchnął. Czegoś takiego powinien się spodziewać w tę ciemną, cmentarną noc. Ale nie w obecności radiowozu policyjnego, majaczącego za załomem muru.
– Tam jest policja – powiedział grubym głosem.
– Wiem – odparł niewidoczny właściciel pistoletu. – Nie mam złych zamiarów, tylko…
– Trzyma nas pan pod bronią! – zapiszczał Bob. – Kim pan jest?
– Włoskie Segredo Servicio – odparł tęgi, łysiejący facet z brodawką koło nosa, wsadzając głowę do wnętrza wozu. – Inaczej mówiąc, Włoskie Służby Specjalne.
Jupiter Jones zagwizdał. Facet schował pistolet.
– Widziałem już pana. Wraz z drugim weszliście do komisariatu policji. Ale tam nikogo nie było.
– Tylko wy dwaj. W męskiej toalecie – roześmiał się łysy, wyciągając łapę wielkości szufli do koksu. – Nino Tarvi.
Bob zakrył rękami głowę.
– To morderca, Jupe, nie daj się zwieść! Facet jest z Cosa Nostra! Tarvi! Jego nazwisko widnieje na trumnach na cmentarzu.
– Masz rację – łysiejąca głowa zniknęła z pola widzenia. – Jestem w jakiś sposób związany z aferą Whitehouse – Osborne – Tarvi. Ale przyleciałem tu z Włoch, by odnaleźć zbiega-mordercę. A on teraz jest na cmentarzu. I waszemu koledze grozi śmiertelne niebezpieczeństwo!
– Boże, Pete! On wszedł do grobowca! Telefonował z komórki, że pokonał zamki i zabezpieczenia. Pan naprawdę jest z włoskiej policji?
– Oto moja legitymacja. Współpracujemy z amerykańską FBI. Ale teraz musicie mi zaufać. Szkoda każdej minuty!
Jupiter Jones otrząsnął się. Już wiedział, jak postąpić. Sprawa sprawą, ale teraz najważniejsze jest zdrowie i życie Pete’a.
– Co zrobić z George’em Lawsonem?
– Niech tu zostanie. Gdyby była potrzebna interwencja policji, to mam radio. Zawiadomiłem także posterunek w Rocky Beach. Moi włoscy i amerykańscy szefowie przykazali mi współpracować z miejscową policją.
Bob wyłaził, osłaniając twarz kołnierzem. Ostatnie podmuchy wiatru spowodowały nagły spadek temperatury.
– Dam znać Lawsonowi! Zaczekajcie minutę!
– Bob! – Jupiter naciągał kaptur skafandra. – Miałeś nie wchodzić do grobowca.
Andrews popukał się palcem w czoło.
– Zwariowałeś, człowieku! Skoro tam jest studio komputerowe… Rozumiecie? Studio! W grobowcu! Miałbym przepuścić taką okazję? Zna się pan na komputerach, panie Tarvi?
– Ja nie. Ale wiem, że ty jesteś jednym z najlepszych hakerów na Zachodnim Wybrzeżu. I będziesz mi potrzebny. Jak nikt nikomu.
Przebiegnięcie alejki i ukrycie się za wejściem do bocznej kapliczki zabrało im siedem minut. Agent Tarvi stąpał tak cicho, że nie trzasnęła żadna gałązka. A leżało ich na ścieżkach niemało.
– Co teraz?
Tarvi przyłożył do ściany tajemnicze pudełko. Włączył klawisz.
– Posłuchamy. Są tam obaj. Crenshaw i morderca. Ale słyszę tylko jednego.
– Boże, co z Pete’em?
– Spokojnie. Muszę zlokalizować tego, który łazi. Chce się dostać do trumny.
Jupiter ssał wargę. Bał się o Drugiego Detektywa, ale też chciał do końca rozwikłać zagadkę, która zaczęła się układać w dosyć spójną całość.
– Do trumny praprababki Claudii Tarvi Osborne czy też Therezy Montalban Whitehouse Osborne? To ostatni nie znany mi szczegół.
Agent znieruchomiał.
– Nie doceniłem cię, Jupiterze. Wiesz więcej niż ja?
– Tak sądzę. Ale dopóki Crenshawowi grozi niebezpieczeństwo, nie powiem ani słowa. Bo ja już wiem, kto jest mordercą! I dlaczego zostawia za sobą trupy.