– Dobrze. Uprzedźcie w domu, że znikamy. Inaczej zadzwonią w desperacji do Mata Wilsona na posterunek policji. A tego bym nie ścierpiał. Nie na początku śledztwa.
Punkt dwunasta zaparkowali na placu Trzech Wiązów. Pod jedną z akacji, bowiem wiązy zostały wycięte chyba już za czasów pierwszych osadników. Ze dwieście lat temu.
– Jupe, weź latarki, noktowizor, sznur i kolorową kredę – Pete rozkazywał niczym prawdziwy przywódca. I choć nie całkiem to się podobało Pierwszemu, musiał oddać sprawiedliwość Crenshawowi. Tylko on potrafił pokonać najtrudniejsze zamki, zabezpieczenia przeciwwłamaniowe i wszelkie inne alarmy. I to wyłącznie za pomocą paru sprawnie zgiętych drutów, obcążków i pilnika do paznokci, gwizdniętego mamie z kosmetyczki.
– A ja? – niepokoił się Bob. – Mam pójść do pokoju osiemnastego?
– Ani się waż! – mruknął Jupiter, nurkując w przestronnym bagażniku starego forda. – Obserwuj. W knajpach jest pełno ludzi, gra muzyka, nawet dzieci jeszcze nie śpią. Udawaj turystę, łaź od rogu do rogu, nie spuszczając oczu z holu hotelowego.
– Tylko tyle?
– Aż tyle.
Pete przyglądał się przez noktowizor drzwiom prowadzącym z ulicy wprost do wróżebnego sanktuarium CIarissy Montez.
– Szklane tafle. Zamek zwykły. Sekunda i jestem w środku. Światła nie ma.
– A na górze? – zastanowił się Jupe. – Tuż nad sklepem, czy jak go zwać, jest mieszkanie. W jednym z okien jasno.
– No tak – Pete wzruszył ramionami – możliwe, że sławna wróżka ma na górze prywatne mieszkanie. To nawet wygodne. Ale nie sądzę, żeby chciała zejść teraz na parter.
Trzech Włochów, lekko wstawionych, zaczęło rozróbę tuż przy wejściu. Od słowa do słowa doszło do rękoczynów. Darli się przy tym, jakby ich ktoś obdzierał ze skóry.
– Akurat teraz! – wściekł się Pete.
– I bardzo dobrze! – uspokoił go Jupiter. – Za chwilę przestaną, pójdą umyć zakrwawione nosy, a na słaby hałas nikt już nie zwróci uwagi.
I miał rację. Po trzech minutach mężczyźni, obejmując się przyjaźnie, odchodzili w kierunku knajpki, by poprawić humor następną szklaneczką czerwonego wina z kalifornijskiej plantacji.
– Teraz!
Przeskoczyli jezdnię. Tuż przed drzwiami Jupiter zasłonił plecami “pracującego” przy zamku Pete’a.
– Już! Szybko! Do środka!
Byli zbyt doświadczonymi detektywami, by natychmiast zapalić latarki. Przez jakiś czas tkwili w bezruchu. Ich wzrok pomału przyzwyczajał się do ciemności. Zaczęli nawet rozróżniać sprzęty. W tym ogromny stół, przykryty aksamitną grubą serwetą, sięgającą frędzlami podłogi.
– Nie świeć. Z zewnątrz zobaczą. Przez te cholerne szklane drzwi.
– Nie można ich czymś zasłonić? – wyszemrał Jupe.
– Nie. Zasłona z koralików jest zbyt rzadka. Stój, gdzie stoisz. Masz paralizator pieprzowy?
– Tak. W kieszeni. Na wszelki wypadek.
– Trzymaj go w garści. Ja zanurkuję pod stół. Według relacji Boba tam trzymają broń. Zaświecę latarkę, a ty mi powiesz, czy widać promień. Już!
Jupe ssał wargę. Nie był zdenerwowany. Raczej trochę podekscytowany. Jak zawsze, gdy zaczynał śledztwo.
– Niczego nie widać. Czarno jak… no, mniejsza z tym. Co tam jest? – Brak odpowiedzi trochę go zdziwił. Ale cierpliwie czekał. Widocznie Pete potrzebował trochę czasu, by się rozejrzeć. Gdy rozległ się hałas, Jupe zaniepokoił się. – Pete? Jesteś tam? – Znów usłyszał rumor dochodzący spod podłogi. I jakieś stęknięcie. – Idę! – Skoczył, przewrócił krzesło i odsunął róg serwety. Nie było nikogo. Ani skrzynek z bronią. Nic. A co gorsze, nie było Crenshawa. – Pete! Gdzie jesteś? – jęknął przerażony. Spod podłogi dało się słyszeć skrobanie. – Mysz? Mysz Mortimer? – zaskowyczał oszołomiony. A dopiero później dostrzegł w świetle rozdygotanej latarki smugi kurzu i liczne ślady butów. Pół metra, może metr dalej jedna z desek wystawała nad podłogą. Tuż obok tkwił gwóźdź lub coś do gwoździa podobnego. Jupiter Jones wziął zapas powietrza w płuca. Jak przed skokiem z trampoliny do basenu pełnego wody. Tu wprawdzie wody nie było, ale… dotknął ostrożnie dłonią wystającego kawałka metalu. Rozległ się głuchy zgrzyt, deski rozsunęły się, ukazując czarną dziurę. Jupiter odetchnął. Zrozumiał, że Crenshawa nie porwały wampiry. Trzeba tylko zabezpieczyć otwór przed ponownym zatrzaśnięciem się mechanizmu. Do tego posłużyło mu przewrócone krzesło. Teraz już spokojnie pochylił się nad otworem. – Pete, jesteś tam?
– Jestem – odezwał się głuchy głos. – Ale nie wpadaj do mnie na filiżankę herbaty. Poczekaj na górze.
– Co tam jest? – Jupiter słyszał tylko kroki, szmery, a potem chichot Crenshawa.
– Fajna melina! Jak słowo daję. Można zmieścić setkę ludzi. Łap za sznur i przywiąż go do nogi stołu. Muszę się trochę powspinać.
Jupiter przyglądał się zazdrośnie, jak jasna głowa Crenshawa pojawia się w dziurze. Pete wspinał się po linie niczym małpa w zoo. Sprawnie i bez wysiłku.
– Tak – powiedział tylko, gdy deski podłogowe znów zakryły tajny schowek. – Bob chyba miał rację.
– To znaczy? – obaj siedzieli pod serweta, z jedną zapaloną latarką.
– Są tylko ślady. Szmaty cuchnące smarem. W ogóle sporo tam szmat, starych materacy, kilka stołków i to – rzucił na podłogę płaski kawałek metalu.
Jupe pochylił się.
– To przecież medalion. Taki sam miał na szyi Mortimer!
– Tak jest – kiwnął głową Pete. – Litery: PO. Tyle że bez łańcuszka.
– Myślisz, że on tu był? No… nasza mysza? Więzili go w lochu? Zabili?
Pete pokręcił głową.
– Nie ma najmniejszych śladów krwi. Ani walki. W kurzu są tylko odciski butów. O ile mogłem się zorientować. Jest też przejście. Dobrze zamaskowane.
– Do drugiego budynku?
– Chyba tak. Jeśli ktoś wykopał tunel pod ulicą, można nim dojść do hotelu. Ale to jakieś stare dzieje. Dobra. Wyłazimy.
Nie wyszli od razu. Jakaś rodzina wrzeszczała po włosku tuż przed szklanymi drzwiami. Kobieta skakała do oczu mężczyźnie w przybrudzonym podkoszulku. Wygrażała mu pięściami, opędzając się od przypadkowych gapiów.
– Scena małżeńska made in Italy – westchnął Jupe, przykucając. – Biedny Bob, pewnie się o nas zamartwia.
Andrews nie miał czasu się martwić. Od godziny obserwował właściciela hotelu “Grazia Piena”, rozmawiającego z czarnowłosym młodzieńcem w jasnej koszuli. Na nic się zdało podsłuchiwanie. Mężczyźni przekrzykiwali się w języku Dantego. Może tylko słownictwo było mniej klasyczne. I mniej poetyckie. Na szczęście nadeszła dziewczyna, z wyglądu raczej Meksykanka.
– Cześć, Juanita! – przywitał ją grubas. – Jest tu Roberto… Bob chwycił swój notes. I czarny długopis. Innych nie używał.
– Robert i Juanita – pisał, mrucząc. – Co z was za para?
Juanita była wyraźnie pod urokiem przystojnego Włocha.
– Wpadnij do agencji, Roberto – prosiła, stulając wargi w czerwone serduszko. Szminka, której używała, była nieco zbyt wulgarna. Tak jak uroda Meksykanki.
Gruby właściciel hotelu zaprotestował.
– Roberto nie powinien się z tobą pokazywać. Nie teraz. W przyszłym tygodniu oczekujemy dostawy… – zamilkł nagle, jakby mu osa usiadła na języku.
– Cicho, Vincenzo. Ani słowa więcej! – ciężka łapa Roberta spadła grubasowi na ramię. Aż się ugiął.
– Czy ja coś powiedziałem? – zaskomlał. – Czekam na dostawę fasoli i pięciu skrzynek czerwonego. Spiżarnia pusta!
Juanita uśmiechnęła się.
– Jak je dostaniesz, daj znać. Chętnie się napijemy. Może będzie co oblewać?