– Benjamin Roberts? – włączył się Pete. – Uwielbiają go słuchaczki CBS-Radio.
– Tym gorzej. Facet jest wścibski. Jak go wyrzucają drzwiami, włazi oknem. Będzie nam przeszkadzał. I ma naszą wizytówkę. Widziałem.
Bob poprawił okulary.
– Skąd?
Jupiter Jones przemknął na czerwonym świetle przez skrzyżowanie.
– Pewnie z policji. Leżą tam na stole. Gerorge czasem je podrzuca w różne miejsca. Nie rozumiem, jak można uwielbiać faceta, który mówi jak komputer z filmu “Odyseja kosmiczna”. Co z Vanessą?
Pete włożył czarne okulary.
– Nie mam pojęcia. Wyparowała. Albo ją porwali kosmici.
W Kwaterze Głównej czekała ich niespodzianka. Na zielonej kanapie siedział rozparty w najlepsze ich KLIENT: Mortimer.
– Co pan tu robi? – zdziwił się Jupiter Jones.
– Specjalnie pan przyszedł? – bąkał Pete.
– Cieszcie się, że nie wyskoczyłem z tortu! A klucz był w dziobie tego frajera kaczora. Widziałem, jak go tam chowaliście. Co z czarownicą?
– Jaką? – Bob przyglądał się porządkowi, a raczej totalnemu bałaganowi na biurku. Wolał, żeby nikt postronny nie dotykał jego komputera. Nigdy.
– Clarissą Montez. Moje grubasy o mało nie dostały ataku serca.
– Właściciele hotelu? – burczał Jupiter. – Może pan zna chociaż ich nazwiska? Bo my tylko imiona…
– Pergola. Vincenzo i Graziella Pergola. Przyjaciółka zaś to Juanita Montenegro. Pracuje w biurze podróży.
Pete przyjrzał się Mortimerowi.
– Dobrze się pan czuje? Rana nie dokucza? Wyraźnie pan poweselał. I dowiedział się tylu rzeczy…
Mortimer wzruszył ramionami.
– Sądzę, że mam dobrą… to znaczy miałem dobrą pamięć. Przed wypadkiem…
– Umie pan obsługiwać komputer? – Bob zmierzwił włosy.
Gość podniósł się z kanapy. Przykucnął przy biurku. Bez problemów włączył przeglądarkę. Za chwilę klikał myszą, szukając w Internecie biur podróży.
– To też pan potrafi – ucieszył się Pete. – Co z tymi biurami?
– Dwadzieścia dwa w całym Rocky Beach. I trzy filie. Biuro, w którym pracuje Juanita Montenegro, nazywa się Palermo Travel. Właścicielem jest Solo Catalucci.
– Znów Włosi. Może mafia? – zainteresował się Jupiter. – To miałoby sens. Przemyt broni z Palermo… gdzie to jest?
– Na Sycylii – Bob przeglądał atlas. – Przemyt broni byłby dość opłacalny. Chyba.
– Musimy przyjrzeć się ludziom z tej agencji turystycznej – mruczał Jupiter.
– Mogę się do was przyłączyć? – odezwał się nagle Mortimer. – Inaczej zwariuję!
Pierwszy Detektyw zastanawiał się chyba o minutę zbyt długo. Bob i Pete wpatrywali się w niego z nadzieją.
– No… dobrze – wybąkał wreszcie. – Ale będzie pan robił tylko to, co każemy. Żadnego wyskakiwania przed orkiestrę. Jest tylko Trzech Sławnych Detektywów w tym mieście!
– Będę sprzątał – uśmiechnął się pan myszek. – I weźcie jeszcze jedno pod uwagę: mam czeki na dwa tysiące dolarów. Tyle mi zostało. No, nie licząc paru banknotów… mogą być do waszej dyspozycji.
Pete klepnął Mortimera po ramieniu.
– Porządny z pana facet. My zresztą nie szastamy forsą. Ale akurat teraz jesteśmy do tyłu. Potrzebujemy na benzynę.
Mortimer sięgnął do portfela. Był nowy. I chyba drogi.
– Stówa wystarczy?
Bob obracał w palcach banknot.
– Za dużo.
– Ja się zgadzam! – wtrącił szybko Jupiter. – Bob, zapisz, że wzięliśmy na paliwo i chipsy z cebulą. Nasza lodówka wymaga też paru puszek coli.
Śmierć wróżki Clarissy Montez nie spowodowała ani paniki na giełdzie nowojorskiej, ani wściekłości lokalnych mediów. Po trzech dniach ględzenia nawet Benjamin Roberts musiał przyznać, że policja w Rocky Beach: “zrobiła wszystko, co mogła. Nie wiadomo, kto zamordował nieszczęsną kobietę. Może jakiś sfrustrowany klient, kiedy karty wykazały, że żona go nie kocha…”
Tylko w Kwaterze Głównej nie tracono nadziei.
– Wiesz co. Bob? – Jupiter Jones chrupał orzeszki. Forsa od pana myszka spadła na detektywów niczym biblijna manna z nieba. – Przejedziemy się do Palermo Travel. Poobserwujemy.
– A Crenshaw?
– Jest na treningu. Grają wieczorem z gnojkami z Santa Clara.
Biuro jak biuro. Dobrze usytuowane, przy jednej z głównych ulic miasta, nosiło znamiona zamożności. Kryształowe szyby odsłaniały eleganckie wnętrze: mebelki z giętych rurek stalowych, lśniące czarno-białe szafki, biurka z wazonami ładnie ułożonych kwiatów. Trzy dziewczyny plotkowały przy kawie. Filiżanki były stylowe. I dziewczyny.
– Szkoda, że nie mogliśmy wziąć Pete’a – zachmurzył się Bob. – Żaden z nas nie ma szans, by się z którąś umówić.
Jupiter strzepnął okruchy po orzechowych ciasteczkach. Choć znów utył, nie potrafił się wyrzec podgryzania. Już w dzieciństwie nazywano go Małym Tłuścioszkiem. Rzeczywiście. Ani on, ani chudy jak tyka Bob, z opadającymi na nos okularami, nie mieli wielkich szans u dziewczyn w perłowych mundurkach.
– Ty, ja go znam! – wrzasnął nagle Bob, odrywając od oczu lornetkę.
– Kogo?
– Faceta. Tego, który idzie chodnikiem. W dżinsowej kurtce i białych spodniach. Wygląda jak żigolak. To Roberto! Stał pod hotelem, gdy przeszukiwaliście w nocy kanciapę wróżki.
– Jasne – uśmiechnął się Jupe. – Ileż on ma brylantyny na włosach. Wygląda jak Al Capone z czasów prohibicji. I jeszcze te dołeczki w policzkach! Gdybym nie oglądał starych filmów, nie wiedziałbym, że to portret Sycylijczyka. Czekaj, on wchodzi do biura! Biegiem, Bob!
Trzasnęły drzwiczki forda. Biegiem – to w przypadku tęgiego Jupitera nie wyglądało na olimpijski sprint. Dopadli drzwi.
– Chwi… chwileczkę – wysapał Jupiter – pytamy o wycieczkę dla college’u. Do Włoch. Jakie tam są miasta?
Bob przymknął oczy. Grzebał w zasobach pamięci.
– Rzym. A także Florencja.
– Wchodzimy – Jupiter uciszał rytm krwi – ty pytasz, ja podsłuchuję, o czym mówi Roberto. Mortimer powiedział, że nazywa się Montalban.
Bob natychmiast przedzierzgnął się w turystę spragnionego wrażeń. Przypomniał sobie nawet o dwóch wulkanach. Koniecznie chciał wjechać kolejką linową na szczyt choć jednego z nich. Podczas gdy uprzejma dziewczyna o czarnych oczach robiła wstępną kalkulację, Jupiter Jones posuwał się w stronę zamkniętej części biura. Pod pretekstem obejrzenia wspaniałych zdjęć z Bolonii i Sieny krok po kroku zbliżał się do uchylonych drzwi, za którymi zniknął wypomadowany Roberto. Ku swemu zdumieniu usłyszał głos ostro besztający przybysza.
– Mówiłem, żebyś tu nie przychodził? Mówiłem?
– Tak. Ale Vincenzo spanikował. A dziś jest dostawa. Nora u Clarissy nieaktualna. Policja zagrodziła teren. Gdzie towar?
– W starym porcie. Na nadbrzeżu. Statek nazywa się “Ariel”. A teraz znikaj! Już!
Jupiter Jones ledwie zdążył odskoczyć. Roberto rzucił dziewczynom przelotne: halo! Bob wylewnie dziękował za cennik i wszelkie niezbędne informacje.
– Uczniów jest sześćdziesięciu. Zgłoszę się za tydzień – obiecywał perfidnie. Nie znał ani jednego ucznia, którego stać by było na wycieczkę do Europy.
– Nadbrzeże w starym porcie. Statek “Ariel” – mruczał Jupiter, włączając silnik. – Co ty na to?
– Kiedy?
– Dziś. Roberto pytał: gdzie towar?
Bob zapisał dane.
– Bez Crenshawa nie damy rady. A on ma mecz z chłopakami z Santa Clara. Nie zostawi ich na lodzie. Wiesz o tym. Chyba że…
Jupiter Jones przygryzł wargi.
– Myślisz o… panu myszku?
Bob skinął głową.