James Patterson
Róże Są Czerwone
Tytuł oryginalny: Roses are red
Przełożył: Maciej Pintara
Prolog
I
Brianne Parker nie wyglądała na taką, która obrabia banki, ani na morderczynię – jej pulchna, dziecięca buzia mogła zmylić każdego. Ale wiedziała, że tego ranka jest gotowa zabić, jeśli będzie musiała. Miała się o tym przekonać dziesięć po ósmej.
Dwudziestoczteroletnia Brianne nosiła spodnie khaki, jasnoniebieską kurtkę Uniwersytetu Maryland i białe, sportowe buty Nike. Niezauważona przez nikogo przeszła od swojej białej, poobijanej hondy acura ku gęstej kępie drzew, gdzie się ukryła.
Znalazła się przy Citibanku w Silver Spring w stanie Maryland tuż przed ósmą. Filię banku powinni otworzyć za dziewięćdziesiąt sekund. Supermózg powiedział jej, że to wolno stojący budynek przy dwóch przelotowych ulicach. Otaczają go – jak to określił – wielkie, pudełkowate sklepy: Target, PETsMART, Home Depot i Circuit City.
Punkt ósma Brianne wyszła z kryjówki za drzewami pod kolorowym billboardem reklamującym śniadania McDonalda. Kasjerka, która właśnie otworzyła szklane drzwi frontowe i na moment wyszła na zewnątrz, nie mogła jej zobaczyć.
Kilka kroków od wejścia Brianne wciągnęła gumową maskę prezydenta Clintona – jedną z najbardziej popularnych w Ameryce i pewnie najtrudniejszą do wytropienia. Znała nazwisko kasjerki. Wyjęła rewolwer i przystawiła jej do pleców.
– Do środka, panno Jeanne Galetta. Potem odwróć się i z powrotem zamknij na klucz drzwi frontowe. Pójdziemy do twojej szefowej, pani Buccieri.
Tę krótką kwestię wygłosiła dokładnie słowo po słowie, tak jak została napisana. Supermózg powiedział, że ma to decydujące znaczenie, by cała akcja przebiegała zgodnie z określonymi ustaleniami.
– Nie chcę cię zabić, Jeanne. Ale zrobię to, jeśli nie będziesz posłusznie wykonywała moich poleceń. Teraz twoja kolej, kochanie; powiedz, zrozumiałaś wszystko, co powiedziałam?
Jeanne Galetta pokiwała głową tak energicznie, że omal nie spadły jej okulary.
– Zrozumiałam. Proszę nie robić mi krzywdy – wykrztusiła.
Miała krótkie, ciemne włosy, dobiegała trzydziestki i była dosyć atrakcyjna. Ale niebieski spodnium ze sztucznego włókna i wysokie obcasy postarzały ją.
– Idziemy do szefowej. Ruszaj się, Jeanne. Jeśli nie wyjdę stąd za osiem minut, zginiecie obie: ty i pani Buccieri. Mówię poważnie. Nie myśl, że was nie zabiję, bo jestem kobietą. Zastrzelę was jak psy.
II
Brianne podobało się, że nagle ma władzę. Poprowadziła drżącą kasjerkę przez hol z bankomatami, potem przez salę. Liczyła cenne sekundy, które już zużyła. Supermózg ciągle podkreślał, że napad musi być przeprowadzony dokładnie według planu. W kółko powtarzał, że wszystko zależy od precyzji.
LICZĄ SIĘ MINUTY, BRIANNE
LICZĄ SIĘ SEKUNDY
LICZY SIĘ NAWET TO, ŻE WYBRALIŚMY AKURAT TEN BANK
Napad musiał być perfekcyjny. Rozumiała to, rozumiała… Supermózg zaplanował go według swojej skali numerycznej na 9,9999 z 10.
Brianne lewą ręką wepchnęła kasjerkę do gabinetu szefowej. Usłyszała cichy szum komputera. Potem zobaczyła Betsy Buccieri za wielkim, dyrektorskim biurkiem.
– Codziennie otwieracie sejf o ósmej pięć… – wrzasnęła – więc teraz otwórzcie go dla mnie! Ale już!
Kierowniczka filii patrzyła na nią szeroko otwartymi oczyma.
– Nie mogę otworzyć skarbca – zaprotestowała. – Otwiera się automatycznie na sygnał z komputera w centrali na Manhattanie. Nigdy o tej samej porze.
Brianne pokazała swoje lewe ucho. Skinęła palcem na Betsy Buccieri, żeby słuchała. Czego?
– Pięć, cztery, trzy, dwa… – odliczyła Brianne i sięgnęła po słuchawkę telefonu na biurku. Zadzwonił. Doskonała koordynacja.
– To do ciebie – powiedziała. Gumowa maska prezydenta Clintona tłumiła trochę jej głos. – Słuchaj uważnie.
Podała słuchawkę szefowej filii. Wiedziała, kto jest przy telefonie i co powie.
Supermózg nie zamierzał grozić. Wymyślił coś lepszego.
– Betsy, tu Steve. W naszym domu jest jakiś mężczyzna. Trzyma mnie pod lufą. Ostrzega, że jeśli ta kobieta w twoim gabinecie nie wyjdzie z banku z pieniędzmi dokładnie o ósmej dziesięć, zastrzeli Tommy’ego, Annę i mnie.
– Jest ósma cztery.
Połączenie zostało przerwane. W słuchawce zapadła cisza.
– Steve? Steve! – zawołała Betsy, łzy zaczęły spływać jej po policzkach. Spojrzała na zamaskowaną kobietę. Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Proszę nie robić im krzywdy. Błagam. Już otwieram skarbiec.
Brianne powtórzyła wiadomość.
– Ósma dziesięć. Ani sekundy później. I żadnych głupich sztuczek. Żadnych cichych alarmów. Żadnej farby na banknotach.
– Oczywiście. Proszę za mną.
Betsy Buccieri przestała prawie myśleć. W głowie dźwięczały jej tylko trzy imiona: Steve, Tommy, Anna.
O ósmej pięć podeszły do skarbca Moslera.
– Otwieraj, Betsy. Czas leci. Twoja rodzina może umrzeć.
Drzwi z pięknie polerowanej stali miały tłoki jak lokomotywa. Otwarcie ich zajęło Betsy Buccieri niecałe dwie minuty. Prawie na wszystkich półkach leżały paczki banknotów. Brianne w życiu nie widziała tyle forsy. Zaczęła wpychać pieniądze do dwóch brezentowych toreb sportowych. Pani Buccieri i Jeanne Galetta przyglądały się temu w milczeniu. Brianne podobał się strach i szacunek dla niej, malujący się na ich twarzach.
Ładując swój łup, zgodnie z instrukcją odliczała minuty. Ósma siedem… Ósma osiem… Wreszcie skończyła.
– Zamykam was obie w skarbcu. Ani słowa, bo zostawię tu wasze trupy.
Podniosła torby.
– Nie róbcie krzywdy mojemu mężowi i dziecku – powiedziała błagalnym tonem Betsy Buccieri. – Przecież zrobiłyśmy, co pani…
Brianne zatrzasnęła jej przed nosem ciężkie metalowe drzwi.
Była spóźniona. Przeszła przez hol, otworzyła drzwi frontowe i wyszła. Zerwała maskę ze spoconej twarzy. Miała wielką ochotę pobiec pędem do samochodu, ale szła spokojnie, jakby nic ją nie obchodziło w ten piękny, wiosenny poranek. Z przyjemnością wyciągnęłaby spluwę i przestrzeliła tę wielką, gównianą reklamę pieprzonego McKaczora.
Przy hondzie popatrzyła na zegarek. Ósma dziesięć i pięćdziesiąt dwie sekundy. Celowe spóźnienie rosło; tak miało być. Uśmiechnęła się.
Nie zadzwoniła do domu Buccierich, gdzie Errol trzymał pod lufą Steve’a, Tommy’ego i jego opiekunkę Annę. Nie zawiadomiła, że ma pieniądze i jest bezpieczna.
Supermózg jej zabronił.
Zakładnicy mieli umrzeć.
Część pierwsza
Rozdział 1
Praca detektywa nauczyła mnie cenić mądrość starego porzekadła: „Nie myśl, że skoro woda jest spokojna, nie ma w niej krokodyli”.
Tego wieczoru woda na pewno była spokojna. Moja niesforna córka Jannie trzymała kotkę Rosie za przednie łapy i tańczyła z nią. Często tak się bawiły.
– „Róże są czerwone, fiołki niebieskie” – śpiewała Jannie wesołym, słodkim głosikiem. Nigdy nie zapomnę tego obrazu i tego dnia. Do naszego domu na Piątej ulicy schodzili się przyjaciele, krewni i sąsiedzi na przyjęcie z okazji chrztu mojego synka. Byłem w prawdziwie świątecznym nastroju.
Babcia przygotowała przepyszne jedzenie: marynowane krewetki, zapiekane małże, szynkę, cebulki na ostro i dynię. Pachniało kurczakiem w czosnku, żeberkami wieprzowymi i czterema rodzajami chleba domowego. Zrobiła nawet mój przysmak – sernik śmietankowy z malinami.