Wreszcie wstał z łóżka i usiadł ciężko za biurkiem. Czekał, aż przejdą mu fale nudności, aż te cholerne ręce przestaną drżeć! Oto moje nędzne życie, pomyślał. Nie cierpię go. Nie cierpię każdego swojego oddechu.
Zaczął pisać list, który ułożył w czasie bezsennych godzin.
DO PREZESA CITIBANKU
Czas się ocknąć, ja nie żartuję. Bank poniesie straszliwe konsekwencje. Myślicie, że nic wam nie grozi ze strony szarych ludzi. Mylicie się. Cały się trzęsę z oburzenia, kiedy to piszę.
Mój „osobisty bankier” śpi w pracy. Ta kobieta jest tak bezosobowa jak ścianki działowe w klitce, którą nazywa biurem. Zawsze myślałem, że bankowcy są inteligentni i mają wszystko zapięte na ostatni guzik. Więc jak to możliwe, że kilka razy znalazłem w moim rachunku irytujące, skandaliczne pomyłki?
Zleciłem dokonanie prostego przelewu pieniędzy z konta na konto. Nie zrobiono tego w ustalonym terminie.
Niedawno się przeprowadziłem. Zawiadomiłem o tym wasz bank. Przez trzy miesiące nie dostawałem wyciągów z rachunku. Okazało się, że nie zmieniono mojego adresu i trafiały do kogoś innego!
Po tych wszystkich zniewagach, po tych wszystkich pomyłkach mieliście jeszcze czelność odmówić mi pożyczki. Panna Princeton Priss rozmawiała ze mną w sposób nieszczery, wyraźnie protekcjonalnym tonem. To absolutnie niedopuszczalne.
Oceniam jakość usług w dziesięciostopniowej skali. Oczekuję poziomu 9,9999 z 10. Bardzo daleko wam do tego.
Szarzy ludzie jeszcze będą mieli swój dzień.
Przeczytał list. Całkiem nieźle, jak na drugą w nocy. Nawet zupełnie dobrze.
Wydrukuje go, podpisze i schowa do swoich akt. Jak wszystkie. Byłoby zbyt niebezpiecznie wysyłać takie rzeczy pocztą.
Chryste, jak on nienawidzi banków! Towarzystw ubezpieczeniowych i funduszów inwestycyjnych! Tych cholernych firm internetowych i pieprzonego rządu! Muszą pójść na dno! I tak będzie. W końcu nadejdzie dzień szarych ludzi.
Rozdział 33
Kiedy rano wychodziłem od Jannie, coś jej obiecałem. Przyrzekłem uroczyście, że wstąpię do Big Mike Giordano’s i kupię pizzę na wynos.
Wszedłem do sali szpitalnej, żonglując gorącym pudełkiem. Doktor Petito nie pozwolił Jannie dużo jeść, ale powiedział, że kawałek nie zaszkodzi.
– Dostawa! – zawołałem.
– Hurra! Hurra! – krzyknęła z łóżka. – Uratowałeś mnie przed tym okropnym, wstrętnym jedzeniem szpitalnym. Dzięki, tato. Jesteś super.
Wyglądała na zdrową dziewczynkę, która nie musi tu leżeć. Żałowałem, że tak nie jest. Miałem już trochę informacji o jej zabiegu. Przygotowania i sama operacja zajmą od ośmiu do dziesięciu godzin. Chirurg rozetnie guz i weźmie wycinek do biopsji. Przez ten czas stabilny stan Jannie zapewni dilantin. Zaczną jutro rano.
– Chciałaś z oliwkami i anchois, zgadza się? – zapytałem, po czym otworzyłem pudełko z pizzą.
Spojrzała na mnie złym wzrokiem. Z pewnością nauczyła się tego od swojej prababci.
– Błąd, panie dostawco. Jeśli na tej pizzy są jakieś paskudne anchois, niech pan ją lepiej zabiera z powrotem.
– Tylko się z tobą drażni – uspokoiła babcia i też posłała mi niedobre spojrzenie, trochę jednak łagodniejsze.
Jannie wzruszyła ramionami.
– Wiem. Ja też się z nim drażnię. It’s our thing, doo, doo. Do what you wanna do – zanuciła stary kawałek pop i uśmiechnęła się.
– Ja tam lubię anchois – wtrącił się z przekory Damon. – Są prawdziwie słone.
Jannie zmarszczyła brwi i spojrzała na brata.
– Sam będziesz anchois w następnym życiu.
Śmialiśmy się jak zawsze i wcinaliśmy pizzę z podwójnym serem, popijając mlekiem. Opowiadaliśmy sobie, jak nam minął dzień. W centrum uwagi była oczywiście Jannie. Opisywała szczegółowo swoją drugą tomografię komputerową, która trwała pół godziny.
– Będę lekarką – ogłosiła. – To już postanowione. Pewnie pójdę na uniwerek Johnsa Hopkinsa, jak tata.
Około ósmej babcia i Damon zaczęli się zbierać. Siedzieli w szpitalu od trzeciej; przyszli, jak tylko Damon wrócił ze szkoły.
– Tata jeszcze zostaje – obwieściła Jannie. – Był w pracy i za krótko go dziś widziałam.
Wyciągnęła ręce do babci, żeby ją uściskać. Obejmowały się dłuższą chwilę. Babcia szepnęła jej coś do ucha, a Jannie kiwnęła głową na znak, że rozumie.
Potem przywołała do łóżka Damona.
– Przytul mnie mocno i pocałuj – rozkazała.
Babcia i Damon machali jej na pożegnanie, uśmiechali się i powtarzali „cześć, trzymaj się, do jutra”. Na policzkach Jannie lśniły łzy, ale też się uśmiechała.
– To mi się naprawdę podoba – oznajmiła. – Wiecie, to, że jestem w centrum uwagi. I nie martwcie się, zostanę lekarką. Właściwie od dziś możecie do mnie mówić „doktor Jannie”.
– Dobranoc, doktor Jannie – powiedziała od drzwi babcia. – Słodkich snów. Do zobaczenia jutro, kochanie.
– Cześć – rzucił Damon, ruszył do wyjścia, po czym nagle odwrócił się. – Aha, „doktor Jannie”.
Zostaliśmy sami. Milczeliśmy przez chwilę. Podszedłem i objąłem Jannie. Scena pożegnania źle na nas podziałała. Siedziałem na brzegu łóżka i trzymałem ją, jakby miała się załamać. Długo trwaliśmy w tej pozie, rozmawialiśmy niewiele, tylko tuliliśmy się mocno do siebie.
Ze zdziwieniem spostrzegłem w pewnej chwili, że znów zasnęła w moich ramionach. Właśnie wtedy po policzkach zaczęły mi spływać łzy.
Rozdział 34
Pozostałem w szpitalu całą noc. Byłem przygnębiony i pełen obaw. Niewiele spałem. Trochę myślałem o napadach na banki, po prostu żeby zająć umysł czymś innym. Brutalnie zamordowano niewinnych ludzi i bolało mnie to jak każdego.
Rozmyślałem też o Christine. Kochałem ją i nic nie mogłem na to poradzić. Ale najwyraźniej podjęła już decyzję, co z nami będzie. Nie miałem na to wpływu. Nie chciała żyć z detektywem z wydziału zabójstw, a ja zapewne nie potrafiłbym być nikim innym.
Obudziliśmy się z Jannie około piątej rano. Okno jej sali wychodziło na płaski dach i mały ogród. Siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na wschód słońca. Wyglądał tak pięknie, że zrobiło mi się jeszcze smutniej. A jeśli to nasze ostatnie wspólne chwile? Nie chciałem o tym myśleć, ale nie mogłem przestać.
Jannie umie czasem czytać z mojej twarzy.
– Nie martw się, tato – powiedziała. – Zobaczę jeszcze wiele pięknych poranków. Choć, prawdę mówiąc, trochę się boję.
– To dobrze, że zawsze mówimy sobie prawdę – odrzekłem. – Tak powinno być.
– Okay, więc bardzo się boję – przyznała cicho.
– Ja też, malutka.
Trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy na wspaniałe, pomarańczowo-czerwone słońce. Całą siłą woli starałem się nie załamać. Zaczęło mnie ściskać w gardle, więc udałem, że ziewam, choć wiedziałem, że nie oszukam Jannie.
– Co będzie dziś rano? – zapytała w końcu szeptem.
– Reszta badań przedoperacyjnych. Może znów pobiorą ci krew?
– Wiesz, że ci ludzie tutaj to wampiry? Dlatego chciałam, żebyś został na noc.
– I słusznie – pochwaliłem ją. – Odparłem kilka ataków, ale wolałem cię nie budzić. Pewnie ogolą ci łepek.
– O, nie! – krzyknęła i złapała się za głowę.
– Tylko troszkę. Z tyłu. Będziesz wyglądała odjazdowo.
Była przerażona.
– Tak?! To może ty też wygolisz sobie tył głowy? Oboje będziemy wyglądali odjazdowo.