– Ona mi się naprawdę podoba!
Weszliśmy za nim do malutkiej kuchni z koślawym, drewnianym stołem. Brophy odwrócił krzesło oparciem do przodu i usiadł.
Musieliśmy się dogadać w sprawach finansowych, zanim zacznie mówić. W jednym na pewno się nie mylił – Betsey miała o wiele większy budżet niż ja.
– Ale to muszą być naprawdę dobre informacje – uprzedziła.
Skinął głową z pewną siebie miną.
– Najlepsze, jakie możesz kupić, kochanie. Pierwszy gatunek. Bo widzisz, spotkałem się osobiście z facetem, który stoi za ostatnimi skokami w Marylandzie i Wirginii. Chcesz wiedzieć, jaki on jest? To zimny skurwysyn. I pamiętaj, kto ci to powiedział.
Brophy popatrzył twardo na Betsey i na mnie. Zaciekawił nas.
– Kazał się nazywać Supermózgiem – przeciągał słowa w sposób charakterystyczny dla Florydy. – Mówił poważnie. Supermózg. Wyobrażacie sobie? Spotkaliśmy się w Sheratonie przy lotnisku. Skontaktował się ze mną przez mojego znajomego z Nowego Jorku. Ten cały Supermózg wiedział o mnie różne rzeczy. Wyliczył mi moje mocne i słabe strony. Rozebrał mnie na czynniki pierwsze. Wiedział nawet o uroczej Norze i jej brzydkim nałogu.
– Myślisz, że to glina? Stąd miał tyle informacji o tobie? – zapytała Betsey.
Brophy wyszczerzył zęby.
– Nie. Za sprytny. Ale może znać jakichś gliniarzy, skoro wszystko wie. Dlatego zostałem i wysłuchałem gościa do końca. Poza tym wspomniał o sześciocyfrowej sumie dla mnie. To mnie najbardziej zainteresowało!
Teraz nie mieliśmy już innego wyjścia, mogliśmy go tylko słuchać. Jeśli Brophy się rozgadał, nic nie było w stanie przerwać jego monologu.
– Jak wyglądał ten facet? – spytałem.
– Dobre pytanie. Za milion dolców. Opiszę wam tę scenkę. Kiedy wszedłem do jego pokoju w hotelu, oślepiły mnie jasne światła. Jak na premierze filmu z Hollywood. Gówno widziałem.
– Coś musiałeś zobaczyć – naciskałem. – Przynajmniej zarys sylwetki.
– Zarys widziałem. Miał długie włosy. Albo nosił perukę. Wielki nos i wielkie uszy. Jak otwarte drzwi samochodu. Pogadaliśmy i powiedział, że będziemy w kontakcie. Ale nie odezwał się więcej. Myślę, że pewnie mu nie pasowałem.
– Dlaczego? – spytałem. To było pytanie całkiem serio. – Dlaczego mu nie pasował ktoś taki jak ty?
Brophy zrobił z dłoni pistolet i strzelił do mnie.
– Bo szukał zabójców, kolego. A ja nie zabijam. Jestem typem kochanka. Zgadza się, agentko Cavalierre?
Rozdział 38
To, co Brophy nam opowiedział, było niepokojące i nie mogło się dostać do prasy. Ktoś, kto nazywał siebie Supermózgiem, przesłuchiwał i angażował zawodowych zabójców. Tylko zabójców. Co planował? Następne napady na banki z braniem zakładników? Co mu chodziło po głowie, do cholery?
Po pracy pojechałem do szpitala. Jannie czuła się dobrze, ale mimo to zostałem z nią na noc. Mój drugi dom. Zaczęła mnie nazywać „współlokatorem”.
Następnego dnia zabrałem się do studiowania akt byłych, niezadowolonych pracowników Citibanku, First Virginia i First Union oraz ludzi, którzy grozili bankom. Nastroje w sztabie kryzysowym FBI były kiepskie. Staliśmy w miejscu. Wciąż nie mieliśmy żadnego dobrego podejrzanego.
Groźbami i głupimi dowcipami pod adresem banków zajmują się zwykle wydziały dochodzeniowe w ich centralach. Listy z pogróżkami piszą najczęściej ci, którym odmówiono pożyczki lub zabrano niespłacony dom. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Z portretów psychologicznych interesujących mnie osób wynikało, że większość miała problemy zawodowe, finansowe albo rodzinne. Czasami grożono bankom z powodu ich polityki personalnej lub powiązań z takimi krajami jak Afryka Południowa, Irak czy Irlandia Północna. W dużych bankach prześwietlano listy rentgenem w pokoju pocztowym i zdarzały się często fałszywe alarmy. Włączały je niekiedy gwiazdkowe pocztówki dźwiękowe.
Było to zajęcie wyczerpujące, ale konieczne. Wchodziło w zakres naszej pracy. Około pierwszej zerknąłem na Betsey Cavalierre. Siedziała jak wszyscy przy prostym, metalowym biurku. Sterty papierów prawie ją zasłaniały.
– Muszę wyskoczyć na trochę – powiedziałem. – Chcę sprawdzić jednego faceta. Groził Citibankowi. Mieszka niedaleko stąd.
Odłożyła długopis.
– Idę z tobą. O ile nie masz nic przeciwko temu. Kyle mówił mi, że ufa twojej intuicji.
– I zobacz, dokąd zaszedł – odrzekłem z uśmiechem.
– Właśnie – powiedziała i mrugnęła do mnie. – Chodźmy.
Akta Josepha Petrillo przeczytałem dwa razy. Wyróżniał się w tym gronie. Od dwóch lat, co tydzień wysyłał prezesowi nowojorskiego Citibanku wściekły, ziejący wręcz nienawiścią list z pogróżkami. Od stycznia 1990 roku pracował w ochronie banku. Zwolnili go dwa lata temu z powodu cięć budżetowych. Redukcja dotknęła wszystkie działy, nie tylko ochronę. Petrillo nie przyjął jednak do wiadomości żadnych wyjaśnień.
W tonie jego listów było coś, co mnie mocno zaniepokoiło. Choć pisane poprawnie i w sposób inteligentny, wskazywały na paranoję, może nawet schizofrenię. Petrillo, zanim podjął pracę w banku, służył w Wietnamie w stopniu kapitana. Wiedział, co to walka. Policja przesłuchiwała go w sprawie pogróżek, ale nie przedstawiono mu żadnych zarzutów.
– To pewnie jedno z tych twoich słynnych przeczuć – powiedziała Betsey w drodze do domu podejrzanego przy Piątej Alei.
– Słynnych złych przeczuć – poprawiłem ją. – Detektyw, który z nim rozmawiał kilka miesięcy temu, też miał podobne. Bank nie chciał wnieść oskarżenia.
W przeciwieństwie do swojej nowojorskiej imienniczki, waszyngtońska Piąta Aleja to biedny rejon na skraju Capitol Hill. Kiedyś mieszkali tu głównie amerykańscy Włosi, teraz żyje mieszanka różnych ras i narodowości. Wzdłuż krawężników stały rzędy starych, pordzewiałych samochodów. Wyróżniało się wyraźnie bmw sedan ze wszystkimi możliwymi bajerami. Pewnie handlarza narkotyków.
– Nic się nie zmieniło – powiedziała Betsey.
Skręciłem w ulicę, gdzie mieszkał Petrillo.
– Znasz tę okolicę? – spytałem.
Przytaknęła i zmrużyła oczy.
– Ileś tam lat temu, nie zamierzam teraz mówić ile, urodziłam się dokładnie cztery przecznice stąd.
Zerknąłem na nią. Patrzyła przed siebie z ponurą miną. Zdradziła mi kawałek swojej przeszłości: dorastała w złej dzielnicy Waszyngtonu. Nie wyglądała na to.
– Możemy zawrócić – powiedziałem. – Załatwię to później. Pewnie to żaden trop, ale Petrillo mieszka tak blisko naszego sztabu, że…
Pokręciła głową i wzruszyła ramionami.
– Przeczytałeś dziś masę akt. Ten właśnie facet wpadł ci w oko. Trzeba spróbować. Nie przeszkadza mi, że tu jestem.
Zatrzymaliśmy się przed narożnym sklepem, gdzie pewnie od dziesiątków lat zbierały się miejscowe dzieciaki. Obecna grupa wyglądała trochę retro w luźnych dżinsach, ciemnych T-shirtach i z przylizanymi do tyłu włosami. Wszyscy byli biali.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i ruszyliśmy chodnikiem wzdłuż Piątej Alei. Po chwili wskazałem niewielki żółty budynek.
– To dom Petrilla – powiedziałem.
– Więc pogadajmy z facetem – odparła Betsey. – Sprawdźmy, czy ostatnio obrobił jakieś banki.
Poszliśmy w górę po dziurawych, betonowych schodach do szarych, metalowych drzwi. Zapukałem we framugę.
– Policja! – krzyknąłem. – Chciałbym porozmawiać z Josephem Petrillo.
Betsey stała na lewo ode mnie, o jeden stopień niżej. Odwróciłem się do niej. Nie jestem pewien, co chciałem wtedy powiedzieć, w każdym razie nie zdążyłem.
W tej samej chwili – gdzieś w środku domu, niedaleko drzwi wejściowych – rozległ się ogłuszający huk wystrzału – zabrzmiał jak strzelba.