Выбрать главу

Betsey krzyknęła.

Rozdział 39

Dałem nura z ganku, pociągając Betsey za sobą. Upadliśmy na trawę i wyszarpnęliśmy broń. Dyszeliśmy ciężko.

– Jezu Chryste! – wysapała.

Żadne z nas nie oberwało, ale wystraszyliśmy się jak cholera. Poza tym byłem na siebie wściekły, że zachowałem się przy drzwiach tak nieostrożnie.

– Niech to szlag! Nie spodziewałem się, że będzie do nas strzelał.

– Już nigdy nie zwątpię w twoje złe przeczucia – szepnęła. – Wezwę posiłki.

– Najpierw wezwij policję – powiedziałem. – To nasze miasto.

Przykucnęliśmy za nieprzyciętym żywopłotem i kilkoma zaniedbanymi krzakami róż. Trzymałem odbezpieczony pistolet przy twarzy, lufą do góry. Czy to Supermózg? Znaleźliśmy go?

Dzieciaki spod delikatesów przyglądały się akcji z drugiej strony ulicy. Przyciągnął je strzał. Patrzyły na nas wytrzeszczonymi oczami, jakby oglądały na żywo serial Nowojorscy gliniarze. Jeden z chłopaków przyłożył dłonie do ust.

– Pieprzony świr Joe! – krzyknął głośno.

– Dobrze, że „pieprzony świr Joe” przestał do nas walić – wyszeptała Betsey.

– Ale niestety nadal ma strzelbę. Amunicję pewnie też.

Przesunąłem się trochę, żeby lepiej widzieć drzwi domu. Nie było w nich żadnej dziury.

– Petrillo! – zawołałem.

Cisza.

– Policja! – powtórzyłem.

Czekasz, żebym się pokazał, świrnięty Joe? – pomyślałem. Chcesz mieć lepszy cel?

Podkradłem się bliżej ganku, ale trzymałem się poniżej balustrady. Dzieciaki po drugiej stronie ulicy zaczęły mnie przedrzeźniać.

– Panie Petrillo? Stuknięty panie Petrillo? Jak ci tam w środku, świrnięty palancie?

Po kilku minutach przyjechało wsparcie: dwa radiowozy na syrenach. Potem jeszcze dwa. Później kilka wozów FBI. Wszyscy uzbrojeni po zęby i gotowi do wielkiej bitwy. Zablokowali wyloty ulicy, ewakuowali ludzi z domów naprzeciwko i z narożnego sklepu. Pojawił się helikopter stacji telewizyjnej.

Brałem udział w takich akcjach więcej razy, niż miałem ochotę pamiętać. Niedobrze. Zaczekaliśmy dwadzieścia minut, aż przyjedzie jednostka specjalna SWAT. „Niebiescy rycerze”. Byli szczelnie opancerzeni i wyważyli drzwi taranem. Wtedy wkroczyliśmy do środka.

Nie musiałem się tam pchać, ale wszedłem tuż za pierwszymi. Miałem na sobie kevlarową kamizelkę kuloodporną. Agentka Cavalierre ruszyła za mną. Podobało mi się, że nie została z tyłu.

Salon wyglądał jak strych w bibliotece. Sterty zbutwiałych książek bez okładek, podartych czasopism, starych gazet, sięgające prawie do sufitu, zajmowały większą część pokoju. A wszędzie koty, mnóstwo kotów. Miauczały żałośnie i wyglądały jakby ktoś chciał je zagłodzić na śmierć.

Joseph Petrilllo leżał na kupie starych numerów „Newsweeka”, „Life’a”, „Time’a” i „People”. Musiał je strącić, kiedy upadał do tyłu. Miał otwarte usta, jakby się uśmiechał.

Palnął sobie w łeb ze strzelby. Leżała na podłodze przy krwawiącej głowie. Odstrzelił sobie niemal całą prawą połowę twarzy. Krew opryskała ścianę, fotel i część książek. Jeden z kotów lizał jego rękę.

Przyjrzałem się książkom i gazetom walającym się obok ciała. Zauważyłem broszurę Citibanku i kilka wyciągów z konta Petrillo. Trzy lata temu miał siedem tysięcy siedemset jedenaście dolarów, teraz tylko sześćdziesiąt jeden.

Betsey Cavalierre przykucnęła przy zwłokach. Wyczułem, że bardzo stara się nie zwymiotować. Kilka kotów ocierało się o jej nogi, ale nie zwracała na to uwagi.

– On nie mógł być Supermózgiem – powiedziała.

Spojrzałem jej prosto w oczy. Dojrzałem w nich strach, ale przede wszystkim smutek.

– Nie, Betsey – odrzekłem. – Na pewno nie biedny Petrillo i jego głodujące koty.

Rozdział 40

Pojechałem do domu, żeby wreszcie wyspać się we własnym łóżku. Jannie martwiła się, że bolą mnie plecy od drzemania na krześle w jej sali. Ledwo zasnąłem, zadzwonił telefon.

Christine.

– Alex, ktoś jest u mnie w domu. To na pewno Shafer. Przyszedł po mnie! Pomóż mi!

– Wezwij policję. Już jadę. Zabieraj małego Aleksa i uciekaj. Szybko!

Zwykle jadę do Mitchellville prawie pół godziny. Tej nocy byłem tam w niecałe piętnaście minut. Przed domem Christine stały dwa radiowozy z błyskającymi światłami. Lało jak diabli.

Wyskoczyłem z porsche i wbiegłem na ganek. Zatrzymał mnie potężny policjant w granatowej pelerynie.

– Detektyw Alex Cross – przedstawiłem się. – Wydział zabójstw. Jestem bliskim przyjacielem Christine Johnson.

Sięgnąłem po odznakę, ale machnął ręką.

– Są z nią nasi ludzie – powiedział. – Jej ani dziecku nic się nie stało.

Usłyszałem płacz małego Aleksa. Wszedłem do salonu. Zapłakana Christine głośno rozmawiała z dwoma policjantami.

– Mówię wam, że on tu jest! To Geoffrey Shafer, Łasica! – krzyknęła i złapała się obiema rękami za włosy.

Wziąłem dziecko na ręce. Uspokoiło się.

– Powiedz im o Shaferze – poprosiła błagalnie Christine. – Opowiedz, co mi zrobił ten szaleniec!

Wyjaśniłem policjantom, kim jestem i opowiedziałem o makabrycznym porwaniu Christine przed rokiem na Bermudach. Starałem się streszczać. Kiedy skończyłem, skinęli głowami. Rozumieli.

– Pamiętam to z gazet – powiedział jeden. – Problem w tym, że nie mamy żadnego dowodu, że ktoś tu dzisiaj był. Sprawdziliśmy wszystkie okna i drzwi, i cały teren wokół domu.

– Mogę się rozejrzeć? – zapytałem.

– Proszę bardzo. Zostaniemy z panią Johnson.

Oddałem dziecko Christine i obszedłem dom. Zaglądałem wszędzie. Nic. Wyszedłem na dwór. Mimo, że było mokro, nie znalazłem żadnych śladów. Wątpiłem, by Shafer się tu zakradł.

Gdy wróciłem do salonu, Christine siedziała na sofie, tuląc dziecko do siebie. Dwaj policjanci czekali na ganku. Wyszedłem żeby pogadać z nimi.

– Mogę mówić szczerze? – zapytał jeden z nich. – Może pani Johnson miała zły sen? To, co mówiła, przypominało jakieś koszmary, coś w tym rodzaju. Jest pewna, że ten Shafer był w sypialni. Ale nie zauważyliśmy nic podejrzanego. Drzwi były zaryglowane, alarm włączony. Miewa takie sny?

– Czasami. Zwłaszcza ostatnio. Dzięki za pomoc. Zajmę się nią.

Radiowozy odjechały. Wszedłem do domu. Christine trochę się uspokoiła, ale miała strasznie smutne oczy.

– Co się ze mną dzieje? – spytała. – Chcę znów normalnie żyć. Nie mogę się od niego uwolnić!

Nie pozwoliła się dotknąć. Nawet teraz. Nie chciała słyszeć, że Łasica mógł jej się tylko przyśnić. Podziękowała, że przyjechałem, ale kazała mi wracać do domu.

– Nie możesz mi w niczym pomóc – powiedziała.

Pocałowałem dziecko i wyszedłem.

Rozdział 41

Podczas napadu nowy zespół używał nazwisk: Niebieski, Biały, Czerwony i Zielona. Dokładnie o siódmej rano Niebieski ukrył się wśród gęstych jodeł za domem w waszyngtońskiej dzielnicy Woodley Park.

Dyrektor banku, Martin Casselman, wyszedł do pracy mniej więcej dwadzieścia po siódmej, tak jak każdego z trzech poprzednich dni. Zanim wsiadł do samochodu, rozejrzał się wokoło. Możliwe, że zaniepokoiły go ostatnie napady na banki w Marylandzie i Wirginii. Ale większość ludzi nigdy tak naprawdę nie wierzy, że im samym może się przytrafić coś podobnego.

Żona Casselmana pracowała w szkole średniej w Dumbarton Oaks. Uczyła angielskiego. Pan Niebieski nie cierpiał tego przedmiotu. Pani C. wychodziła z domu przed ósmą. Casselmanowie mieli życie dobrze zorganizowane, można było przewidzieć, co i kiedy będą robić, a to znacznie ułatwiało zadanie.