Wszedł do salonu, który przebudowano tak, by przypominał strych. Zastał tu panów Niebieskiego, Czerwonego, Białego i ich dziewczyny, łącznie z panną Zieloną. Poczuł zapach kawy. Pod ścianą stała miotła. Trochę posprzątali przed jego wizytą. Obok był oparty karabin snajperski heckler amp; koch.
– Witam wszystkich – powiedział i pomachał nieśmiało ręką, po swojemu. Uśmiechnął się, ale wiedział, że uważają go za frajera. Trudno. Panna Zielona przyglądała mu się, jakby wiedziała, że ma na nią ochotę.
– Się masz, profesorku – odezwał się Niebieski i wyszczerzył zęby.
Pogardliwy ton zabolał Supermózga. Nie zwiódł go fałszywy uśmiech. Pan Niebieski był zimnym jak głaz zabójcą. Dlatego został wybrany do napadu na banki First Union i Chase.
Supermózg uniósł dwa pudełka i papierową torbę.
– Przywiozłem pizzę i doskonałe chianti.
Rozdział 45
Radość zabijania, pomyślał.
Maszyna do zabijania.
Czas zabijania.
Pomysł zabijania.
Miejsce do zabijania.
Supermózg uśmiechnął się lekko. Obsesyjne igraszki słowne. Ale uśmiech nie pasował do jego twarzy. Był nieszczery, trochę wymuszony. Minęła czwarta po południu. Na dworze nadal świeciło jasne słońce. Przeszedł się po polach i wszystko przemyślał. Teraz wracał na farmę.
Wszedł frontowymi drzwiami i popatrzył na zwłoki. Sześć trupów. Ciała powyginane jak metal w ogniu. Widział to kiedyś podczas wielkiego pożaru na wzgórzach koło Berkeley w Kalifornii. Uwielbiał to: czyste piękno naturalnej zagłady.
Przyjrzał się zamordowanym. Byli zabójcami i odcierpieli za to. Tym razem otruł ich marplanem. Ciekawe, że lek przeciwdepresyjny działał najsilniej w serze lub czerwonym winie, zwłaszcza chianti. Dziwna kombinacja chemiczna powodowała nagły wzrost ciśnienia krwi, krwotok mózgowy i zapaść naczyniową. Voila.
Efekt zafascynował go. Rozszerzone źrenice. Usta wykrzywione w krzyku grozy. Opuchnięte, sine języki w kącikach warg. Teraz trzeba usunąć zwłoki. Muszą zniknąć bez śladu, jakby ci ludzie nigdy nie istnieli.
Przy drzwiach leżała drobna blondynka nazwiskiem Gersh Adamson. Zapewne próbowała wybiec na dwór. Bardzo dobrze. To ona była panną Zieloną. Mówiła, że ma dwadzieścia jeden lat, ale wyglądała na piętnaście. Jak cudownie wykrzywione usta. Krzyczała z przerażenia. Nie mógł oderwać oczu od jej warg.
Ocenił, że dziewczyna waży najwyżej pięćdziesiąt kilo. Ją będzie najłatwiej wynieść.
– Cześć, panno Zielona. Wiesz, że zawsze mi się podobałaś. Ale jestem trochę nieśmiały. A raczej byłem. Teraz już nie.
Dotknął małego biustu. Zdziwił się, że czuje pod bluzką stanik. Nie była taką hipiską, jak mu się zdawało. Rozebrał ją od pasa w górę i popatrzył na piersi.
Rozpiął martwej dziewczynie dżinsy i włożył palec do majtek. Ciało było trochę chłodne. Na pępku nosiła srebrny krążek. Dotknął go i pociągnął.
Zdjął jej ostrożnie szare szpilki na grubej podeszwie. Potem ściągnął obcisłe dżinsy. Panna Zielona miała jasnoniebieskie paznokcie u nóg.
Supermózg zsunął jej koronkowy stanik i zaczął ugniatać małe piersi. Ścisnął je razem i potarł. Potem uszczypnął twarde sutki. Chciał to zrobić od chwili, gdy ją poznał. Chciał, żeby ją trochę bolało. Może nawet bardzo.
Spojrzał w okno i na martwe ciała w pokoju.
– Chyba nikogo nie gorszę? – zapytał.
Zaciągnął Zieloną za nogi na wypłowiały dywan na środku salonu. Zdjął spodnie i dostał wzwodu. Już nigdy więcej tak nie zrobi. Może FBI ma rację: w końcu mógłby być schematycznym zabójcą. Może sam dopiero zaczyna rozumieć, kim naprawdę jest.
Ściągnął dziewczynie majtki i wsunął członek do jej pochwy.
– Jestem upiorem, panno Zielona – powiedział. – Szaleńcem. Wariatem. I to jest najlepszy kawał. Gdyby policja wiedziała… Co za wspaniałe rozwiązanie zagadki.
Część trzecia
Rozdział 46
Przez trzy dni nie było żadnego napadu na bank. Spędziłem sobotnie popołudnie z synkiem. Około szóstej odwiozłem go do Christine.
Zanim weszliśmy do domu, obniosłem małego Aleksa po wspaniałym ogrodzie w Mitchellville. Jej „wiejska posiadłość w mieście”, jak mawiałem. Christine hodowała różne odmiany róż: hybrydy herbaciane, floribundy i grandiflory. Przypominały mi ją sprzed porwania. Może dlatego było mi tutaj tak cholernie smutno bez niej.
Trzymałem dziecko na biodrze i mówiłem do niego. Pokazywałem wypielęgnowany trawnik, wierzbę płaczącą, niebo, zachodzące słońce. Potem mówiłem mu o podobieństwie naszych twarzy: nosów, oczu, ust. Co kilka minut przerywałem i całowałem synka w policzek, szyję albo czubek głowy.
– Wdychaj zapach róż – szeptałem.
W końcu z domu wybiegła Christine. Za nią jej siostra Natalie. Ochrona osobista? Myślałem, że chcą mnie zaatakować.
– Musimy porozmawiać, Alex – powiedziała Christine. – Natalie, możesz się na chwilę zająć dzieckiem?
Niechętnie oddałem synka jej siostrze. Ale wyglądało na to, że nie mam wyboru. Christine strasznie się zmieniła w ciągu ostatnich miesięcy. Czasami była jak obca. Może przez te nocne koszmary. I nie zanosiło się na to, że będzie lepiej.
– Muszę to z siebie wyrzucić – zaczęła. – Tylko mi nie przerywaj.
Rozdział 47
Ugryzłem się w język. Tak było między nami od miesięcy. Zauważyłem, że ma zaczerwienione oczy. Płakała.
– Zajmujesz się teraz kolejnymi morderstwami, Alex. To chyba dobrze, żyjesz tym. Na pewno jesteś w tym bardzo dobry.
Nie wytrzymałem.
– Mogę odejść z policji i wrócić do prywatnej praktyki. Zrobię to dla ciebie.
Zmarszczyła brwi i pokręciła głową.
– Coś takiego! Jestem zaszczycona.
– Nie chcę się kłócić. Przepraszam, że ci przerwałem. Mów dalej.
– Nie mogę już wytrzymać w Waszyngtonie. Ciągle się boję. Jestem jak sparaliżowana, to chyba najlepsze określenie. Nie cierpię wychodzić do szkoły. Czuję się tak, jakby ktoś odebrał mi moje życie. Najpierw George, potem tamto na Bermudach. Boję się, że Shafer wróci.
Musiałem się wtrącić.
– Nie wróci, Christine.
– Nie mów tak! – krzyknęła. – Nie wiesz tego! Nie możesz wiedzieć!
Powoli wypuściłem powietrze z płuc. Nie wiedziałem, co będzie dalej, ale Christine była na skraju załamania nerwowego. Jak tamtej nocy, kiedy miała koszmarny sen, że w jej domu jest Shafer.
– Wyprowadzam się z Waszyngtonu – oświadczyła. – Wyjadę po zakończeniu roku szkolnego. Nie powiem ci, dokąd. Nie szukaj mnie. Nie próbuj ze mną zabawy w detektywa. Ani w psychiatrę.
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Zatkało mnie. Stałem i gapiłem się na Christine. Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak zdruzgotany i samotny.
– A co z dzieckiem? – zapytałem w końcu ochrypłym szeptem.
W jej pięknych oczach pojawiły się nagle łzy. Zaczęła drżeć i spazmatycznie szlochać.
– Nie mogę go zabrać ze sobą. Nie w tym stanie, w jakim jestem. Mały Alex musi na razie zostać z tobą i z babcią.
Chciałem coś powiedzieć, ale nie byłem w stanie wykrztusić nawet słowa. Christine przez chwilę patrzyła na mnie. Miała strasznie smutne, pełne bólu oczy. Odwróciła się i odeszła. Zniknęła w domu.