Rozdział 48
Byłem wściekły i przybity i dusiłem to wszystko w sobie. Wiedziałem, że nie powinienem, a to jeszcze pogarszało sprawę. Lekarzu, lecz się sam.
W niedzielny poranek spotkałem w kościele mojego psychiatrę, Adele Finaly. Oboje przyszliśmy z rodzinami na mszę o dziewiątej. Przystanęliśmy w kruchcie, żeby porozmawiać. Adele musiała coś wyczytać z moich oczu. Jest spostrzegawcza i dobrze mnie zna. Chodzę do niej na wizyty prawie od czterech lat.
– Zdechła twoja kotka Rosie czy co? – spytała z uśmiechem.
– Rosie ma się świetnie, Adele. Ja też. Dzięki za troskę.
– Dobra, dobra… Więc dlaczego wyglądasz jak Ali po walce z Joe Frazierem w Manili? I nie ogoliłeś się do kościoła.
– Ładna sukienka – odparłem. – Dobrze ci w tym kolorze.
Adele zmarszczyła brwi.
– Akurat! Szary to zdecydowanie nie mój kolor, Alex. Co cię gryzie?
– Nic.
Adele zapaliła świecę wotywną.
– Uwielbiam magię – szepnęła z figlarnym uśmieszkiem. – Nie pokazujesz się od jakiegoś czasu, Alex. To oznacza coś bardzo dobrego albo bardzo złego.
Ja też zapaliłem świecę. Potem się pomodliłem.
– Dobry Boże, nie przestawaj czuwać nad Jannie. Spraw, żeby Christine została w Waszyngtonie. Wiem, że na pewno znów poddajesz mnie próbie.
Adele skrzywiła się, jakby się oparzyła. Odwróciła wzrok od płomienia świecy i spojrzała mi prosto w oczy.
– Och, Alex. Strasznie mi przykro. Nie potrzebujesz więcej prób.
– Wszystko gra – odpowiedziałem. Nie zamierzałem się teraz wywnętrzać, nawet przed nią.
Adele pokiwała głową.
– Oj, Alex, Alex… Oboje wiemy, jak jest.
– Naprawdę wszystko w porządku.
Zirytowała się.
– Świetnie! Należy się stówa za wizytę. Możesz ją dać na tacę.
Wróciła do rodziny, która już się usadowiła w połowie rzędu ławek przy środkowym przejściu. Obejrzała się na mnie, ale bez uśmiechu. Usiadłem obok Damona. Zapytał, kim jest ta ładna pani.
– Zaprzyjaźnioną lekarką – wyjaśniłem.
– Twoją lekarką? Od czego? – dopytywał się cicho. – Chyba jest zła na ciebie. Zrobiłeś coś nie tak?
– Wszystko jest w porządku – szepnąłem. – Nie mogę mieć własnych spraw?
– Nie. Poza tym, jesteśmy w kościele. Wyspowiadam cię.
– Nie mam ci nic do wyznania. Wszystko gra. Wszystko dobrze. Żyję w pokoju ze światem. Szczęśliwszy już nie mogę być.
Damon spojrzał na mnie z taką samą irytacją jak Adele. Potem pokręcił głową i odwrócił wzrok. On też mi nie wierzył. Kiedy przyszła nasza kolej, wrzuciłem do koszyka na datki sto dolarów.
Rozdział 49
Supermózg trzymał się ściśle planu. Zegar w jego głowie tykał głośno. Nigdy nie przestawał.
Najlepsza z grup napadających na banki – sama śmietanka – miała się z nim spotkać w jego apartamencie w Holiday Inn, niedaleko Colonial Village w Waszyngtonie. Oczywiście zjawili się punktualnie. Taki postawił warunek.
Brian Macdougall wszedł pierwszy. Supermózga rozbawiła jego idiotyczna pewność siebie. Wiedział, że to przywódca. Podwładni trzymali się z tyłu: B. J. Stringer i Robert Shaw. Wszyscy trzej wyglądają po prostu na dobrych złodziei, pomyślał. Dwaj z tyłu nosili takie same biało-niebieskie T-shirty ligi softballowej z Long Island.
– A gdzie panowie O’Malley i Crews? – zapytał Supermózg zza baterii reflektorów, które chroniły go przed rozpoznaniem.
Macdougall mówił za wszystkich.
– W pracy. Dałeś nam krótki termin, wspólniku. My trzej wzięliśmy dziś rano dzień wolny. Wyglądałoby podejrzanie, gdyby pięciu facetów na raz poszło na zwolnienie lekarskie.
Supermózg przyglądał się trzem nowojorczykom siedzącym na wprost świateł. Z pozoru wyglądali na przeciętniaków. W rzeczywistości byli najbardziej niebezpiecznymi z jego dotychczasowych współpracowników. Właśnie takich ludzi potrzebował do następnej próby.
– Więc co to ma być? – zapytał Macdougall. – Rozmowa kwalifikacyjna?
Był w czarnej, jedwabnej koszuli, czarnych spodniach i czarnych półbutach. Miał zaczesane do tyłu czarne włosy i bródkę.
– Nie, nie… – odrzekł Supermózg. – Pracę macie zapewnioną. Jeśli wam odpowiada. Znam wasz sposób działania. Wiem o was wszystko.
Macdougall wpatrzył się w blask reflektorów, jakby chciał go przeniknąć wzrokiem.
– Musimy się wzajemnie widzieć – powiedział. – Inaczej nie wchodzimy w ten interes.
Supermózg zerwał się z miejsca. Był zaskoczony i wściekły. Nogi od krzesła zazgrzytały głośno o podłogę.
– Mówiłem wam, że to niemożliwe. Spotkanie skończone.
W pokoju hotelowym zapadła cisza. Macdougall spojrzał na Stringera i Shawa. Podrapał się w brodę, potem roześmiał głośno.
– Tylko cię sprawdzam, wspólniku. Obejdziemy się bez widoku twojej twarzy. O ile masz dla nas forsę.
– Mam. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Za samo przyjście tutaj. Zawsze dotrzymuję słowa.
– I wyjdziemy stąd z gotówką, nawet jeśli zrezygnujemy z tej roboty?
Teraz Supermózg się uśmiechnął.
– Nie zrezygnujecie. Spodoba wam się mój plan. Zwłaszcza wasza część łupu. To piętnaście milionów dolarów.
Rozdział 50
– Powiedział, piętnaście milionów?!
– Właśnie tyle. Tak rzeczywiście powiedział. Co my mamy obrobić, do cholery?
Vincent O’Malley i Jimmy Crews nie byli tego dnia w pracy. Siedzieli na zewnątrz w dwóch samochodach: toyocie camry i hondzie acura. Mieli na uszach słuchawki i porozumiewali się przez radio. Zaparkowali po przeciwnych stronach waszyngtońskiego Holiday Inn. Czekali, aż pojawi się Supermózg. Zamierzali go śledzić, żeby ustalić, kim jest.
O’Malley i Crews słyszeli rozmowę w hotelu, bo Brian Macdougall miał na sobie nadajnik. Piętnaście milionów… Co to za robota, do cholery?! Facet nazywający siebie Supermózgiem to inna sprawa. Mówił, a raczej wygłaszał wykład w ten sposób, że skok na taką kasę wydawał się czymś w rodzaju spacerku po parku. Sześć do ośmiu godzin pracy i trzydzieści milionów do podziału. Największe wrażenie robiło to, że miał gotową odpowiedź na każde pytanie Macdougalla.
– Słyszysz to pieprzenie, Jimmy? – zapytał O’Malley Crewsa. – Wierzysz w to?
– Słyszę. Chciałbym teraz widzieć minę Macdougalla. Ten palant zna jego numery. Wygląda na to, że wie wszystko o Brianie. Hej, chyba spotkanie się kończy.
O’Malley i Crews zamilkli na kilka minut.
– Wyszedł z hotelu, Jimmy – odezwał się wreszcie O’Malley. – Widzę go. Idzie pieszo na południe Szesnastą ulicą. Chyba się nie domyśla, że ktoś go namierza. Mam go!
– Może skurwiel nie jest aż taki cwany – odparł Crews.
O’Malley roześmiał się.
– Jasna cholera… Miałem nadzieję, że jest cwany!
– Pojadę równolegle Czternastą – powiedział Crews. – Jak on wygląda? Jak jest ubrany?
– Wysoki. Około dwóch metrów wzrostu. Biały. Broda. Być może sztuczna. Długie włosy. Ciuchy przeciętne: ciemna, sportowa marynarka i spodnie, niebieska koszula… Przyspiesza. Zaczyna biec. Skręca z głównej ulicy, Jimmy. W jakieś podwórze. Ucieka, skurwysyn!
Vincent O’Malley wyskoczył z samochodu i pobiegł za Supermózgiem. Trzymał się linii klonów i dębów rosnących wzdłuż bloków mieszkalnych. Cały czas utrzymywał kontakt radiowy z Crewsem.
– Wpadł między drzewa w parku Shepherd. Skurwiel chce się nam urwać. Wyobrażasz sobie?
O’Malley starał się, jak mógł, ale nie nadążał za Supermózgiem. Facet szybko biegał. Nie wyglądał na takiego, a jednak odskakiwał coraz dalej. W końcu O’Malley go zgubił.