Długie posiedzenie na Czwartej ulicy zmęczyło mnie. Byłem sfrustrowany. Wykonałem kilka telefonów w sprawie podejrzanych. Chodziło mi głównie o Mitchella Branda, bo działał najbliżej nas. Kiedy po raz pierwszy zerknąłem na zegarek, dochodziła dwudziesta trzecia trzydzieści.
Od przyjścia do biura nie miałem okazji pogadać z Betsey. Poszedłem do niej, żeby się pożegnać przed wyjściem. Ciągle pracowała. Rozmawiała z kilkoma agentami, ale skinęła ręką, żebym zaczekał.
W końcu podeszła do mnie. Wciąż wyglądała świeżo i rześko. Zastanawiałem się, jak ona to robi.
– Policja waszyngtońska ma kilka śladów prowadzących do Branda – powiedziałem. – Jest na tyle brutalny, że może być zamieszany w tę sprawę.
Betsey nagle ziewnęła.
– To najdłuższy dzień w moim życiu. Jak Jannie?
Byłem mile zaskoczony, że zapytała.
– Wspaniale – odrzekłem. – Pewnie niedługo wróci do domu. Chce być lekarką.
– Chodźmy się napić, Alex – zaproponowała Betsey. – Strzelam w ciemno, ale coś mi mówi, że potrzebujesz z kimś pogadać. Może ze mną?
Muszę przyznać, że kompletnie zbiła mnie z tropu.
– Chętnie… ale nie dziś – wyjąkałem. – Muszę wracać do domu. Możemy to odłożyć?
– Jasne, rozumiem cię. Okay, pójdziemy kiedy indziej – odpowiedziała, ale przez moment wyglądała na zawiedzioną.
Nigdy bym się tego nie spodziewał po agentce Betsey Cavalierre. Martwiła się o moją rodzinę. I łatwo ją było zranić.
Rozdział 53
To było dobre miejsce, dobra pora i okazja.
Hotel Renaissance Mayflower na Connecticut Avenue blisko Siedemnastej ulicy. Jak każdego ranka panował tu wielki ruch. Budynek sprawiał dostojne wrażenie. Od czasów Calvina Coolidge’a odbywał się tutaj każdy prezydencki bal inauguracyjny. W roku 1992 hotel całkowicie odnowiono, współpraca architektów i historyków pozwoliła przywrócić mu dawną świetność. Stanowił popularne miejsce konferencji i spotkań zarządów różnych korporacji. Supermózg wybrał go właśnie z tego powodu.
Od dziewiątej przed wejściem czekał niebiesko-złoty autokar. Miał odjechać o wpół do dziesiątej i przystawać kolejno przy Centrum Kennedy’ego, Białym Domu, mauzoleach Lincolna i Wojny Wietnamskiej, Smithsonian Institution oraz innych atrakcjach turystycznych Waszyngtonu. Należał do firmy „Waszyngton na kołach”.
W autokarze siedziało szesnaście kobiet i dwoje dzieci, była to grupa z Towarzystwa Ubezpieczeniowego MetroHartford. O dziewiątej trzydzieści kierowca, Joseph Denyeau, zamknął drzwi.
– Wszyscy gotowi do zwiedzania muzeów, miejsc historycznych i lunchu – oświadczył do mikrofonu.
Asystentka z towarzystwa ubezpieczeniowego wstała, by powiedzieć kilka słów do grupy. Nazywała się Mary Jordan, miała około trzydziestki. Była atrakcyjna, sympatyczna i znakomita w swoim fachu. Odnosiła się z kurtuazją do ważnych kobiet, ale nie płaszczyła się przed nimi. W MetroHartford miała przezwisko Wesoła Mary.
– Znają panie plan naszej wycieczki – zaczęła z promiennym uśmiechem. – Ale może powinnyśmy dać sobie z tym spokój i pójść na drinka. Oczywiście żartuję – dodała szybko.
– To brzmi nieźle, Mary – przyznała jedna z pań. – Chodźmy do jakiegoś prawdziwego baru. Dokąd chodzi Teddy Kennedy na poranną lufę?
Wszystkie kobiety roześmiały się.
Autokar ruszył wolno sprzed hotelu i wyjechał na Connecticut Avenue. Po kilku minutach skręcił w Oliver, niewielką ulicę złożoną z prywatnych domów. Kierowcy odjeżdżający z Mayflower często korzystali z tego skrótu.
Pół przecznicy dalej z podjazdu wycofywała się granatowa furgonetka chevrolet. Kierowca najwyraźniej nie widział autokaru, ale Joseph Denyeau zobaczył granatową chevy. Zahamował płynnie i zatrzymał się na środku jezdni.
Zatrąbił, ale kierowca furgonetki nie zareagował. Joe Denyeau domyślił się, że facet musi mieć dosyć autokarów i ciężarówek jeżdżących na skróty małą uliczką. Bo jakiż miał inny powód, żeby się gapić zza kierownicy z taką złością?
Nagle zza wysokiego żywopłotu wyłonili się dwaj zamaskowani ludzie. Jeden zastąpił drogę autokarowi, drugi wetknął broń automatyczną przez otwartą szybę kierowcy.
– Otwieraj drzwi albo jesteś trupem, Joe! – krzyknął mężczyzna z bronią. – Jeśli posłuchasz, nikomu nic się nie stanie. Masz trzy sekundy. Raz.
– Otwieram, otwieram… – piskliwym głosem odpowiedział przerażony Denyeau. – Spokojnie.
Kilka kobiet przerwało pogawędki, ich spojrzenia powędrowały w stronę kierowcy. Mary Jordan zsunęła się nisko na siedzeniu obok Denyeau. Uzbrojony facet mrugnął do niej.
– Rób, co ci każe, Joe – szepnęła. – Nie zgrywaj bohatera.
– Bez obaw, Mary. Ani mi to w głowie.
Zamaskowany mężczyzna wskoczył do autokaru i wycelował w nich automatycznego walthera. Kilka kobiet zaczęło krzyczeć.
– To jest porwanie! – wrzasnął zamaskowany mężczyzna. – Chcemy tylko dostać okup z MetroHartford. Obiecuję, że nikomu nie zrobimy krzywdy. Wy macie dzieci i ja mam dzieci. Dogadajmy się, żeby mogły nas jutro zobaczyć.
Rozdział 54
W autokarze zapadła nagle cisza.
Brian Macdougall miał swoje pięć minut. Bardzo mu się podobało, że znajduje się w centrum uwagi.
– Musicie przestrzegać kilku zasad. Pierwsza, nikt nie wrzeszczy. Druga, nikt nie płacze, nawet dzieci. Trzecia, nikt nie wzywa pomocy. Jak na razie, wszystko jasne? Rozumiemy się?
Pasażerki spoglądały z rozdziawionymi ustami na uzbrojonego mężczyznę. Drugi facet wdrapał się na dach autokaru i zmieniał oznaczenie alfanumeryczne, które pozwoliłoby policyjnemu helikopterowi najłatwiej wytropić pojazd.
– Pytałem, czy wszystko jasne?! – ryknął Macdougall.
Kobiety i dzieci kiwnęły głowami i stłumionym głosem potwierdziły, że tak.
– Idziemy dalej. Wszyscy oddają mi telefony komórkowe. Jak wiadomo, policja może je namierzyć. Niełatwo, ale może. Jeśli podczas rewizji osobistej znajdziemy przy kimś „komórkę”, zabijemy go. Nawet jeżeli to będzie dziecko. Nadal wszystko jasne? Rozumiemy się?
Telefony szybko przekazano do przodu. Było ich dziewięć. Mężczyzna cisnął je w gęste krzaki na ulicy. Potem roztrzaskał małym młotkiem radio w autokarze.
– Teraz wszyscy schylają głowy poniżej linii okien i trzymają je tak do odwołania. I ma być cisza. Dzieci też się nie odzywają. Wykonać.
Pasażerki i dzieci zrobiły, co im kazano. Strzelec odwrócił się do kierowcy.
– Dla ciebie mam tylko jedną instrukcję, Wielki Joe. Jedziesz za granatową furgonetką. Nie spieprz czegoś, bo natychmiast cię rozwalę. Nie jesteś dla nas nic wart, ani żywy, ani martwy. Powtórz, co robisz, Joe?
– Jadę za czarną furgonetką.
– Bardzo dobrze, Joe. Doskonale. Tyle, że furgonetka jest granatowa, nie czarna. Widzisz to? A teraz ruszaj i prowadź uważnie. Żadnego łamania przepisów po drodze.
Rozdział 55
Trzy sekretarki miały mnóstwo roboty. Odbierały telefony, pocztę i faksy dla trzydziestu sześciu dyrektorów siedzących w słynnej Sali Chińskiej hotelu Mayflower. Ale uwielbiały pracę poza biurem. Zwłaszcza, że ich centrala mieściła się w Hartford w Connecticut.
Sara Wilson, najmłodsza z nich, pierwsza zobaczyła faks od porywaczy. Przeczytała go szybko i podała starszym koleżankom. Zaczerwieniła się i drżały jej ręce.
– To jakiś głupi żart? – zapytała Liz Becton. – Przecież to wariactwo. Co to ma być?
Nancy Hall była sekretarką prezesa zarządu, Johna Doonera. Weszła bez pukania na zebranie i wywołała go od drzwi. Nie musiała nawet podnosić głosu. W Sali Chińskiej był pewien problem z akustyką. Kopuła sufitu odbijała dźwięki i w jednym końcu wielkiej sali słychać było wyraźnie nawet szept z drugiego końca.