Rozdział 4
Supermózg niechętnie zaparkował na ulicy i poszedł w stronę opuszczonego osiedla położonego niedaleko rzeki Anacostia. Księżyc w pełni oświetlał bladym, upiornym blaskiem kilka niszczejących, dwupiętrowych domów z oknami bez szyb. Supermózg poczuł się nieswojo.
– Dolina śmierci – szepnął.
W dodatku, jak się okazało, kryjówka Parkerów znajdowała się w domu położonym najdalej ze wszystkich od ulicy. W „przytulnym gniazdku” na trzecim piętrze mieli tylko poplamiony materac i zardzewiałe krzesełko ogrodowe. Na podłodze walały się opakowania z KFC i McDonalda.
Wchodząc do pokoju, Supermózg uniósł dwa pudełka gorącej pizzy i papierową torbę.
– Chianti i pizza! – zawołał. – Jest co świętować.
Brianne i Errol natychmiast rzucili się na jedzenie. Ledwo coś mruknęli na powitanie. Supermózg uznał to za brak szacunku. Rozlał wino do plastikowych kubków, podał je Parkerom i wzniósł toast.
– Za zbrodnię doskonałą.
Errol zmarszczył brwi i pociągnął dwa solidne łyki.
– Jeśli można tak nazwać to, co się stało w Silver Spring. Trzy niepotrzebne morderstwa.
– Można ją tak nazwać – odparł Supermózg. – Absolutna perfekcja. Przekonacie się.
Jedli i pili w milczeniu. Parkerowie mieli ponure, wręcz wrogie miny. Brianne zerkała na niego ukradkiem. Nagle Errol potarł szyję i zakaszlał kilkakrotnie. Potem zaczął gwałtownie łapać powietrze i coś wychrypiał. Paliło go w gardle i płucach. Nie mógł oddychać. Próbował wstać, ale natychmiast upadł.
– Co ci się stało? – zawołała przerażona Brianne.
Potem ona też chwyciła się za gardło. Czuła ogień w gardle i piersiach. Zerwała się z materaca. Upuściła kubek i obiema rękami złapała się za szyję.
– Co to jest, do cholery?! – wrzasnęła do Supermózga. – Co się z nami dzieje? Co nam zrobiłeś?
– Czy to nie oczywiste? – odrzekł lodowatym, dobiegającym jakby gdzieś z daleka głosem.
Pokój wirował Parkerom w oczach. Errol dostał drgawek, Brianne przegryzła sobie język. Oboje wciąż trzymali się za gardła. Dusili się, nie mogli oddychać. Ich twarze przybrały ciemny odcień.
Supermózg stał w drugim końcu pokoju i patrzył. Trucizna stopniowo sparaliżowała organizm, powodując ogromny ból. Zaczynało się to od mięśni twarzy, potem proces sięgał krtani, wreszcie docierał do dróg oddechowych. Duża dawka anektyny powodowała zatrzymanie serca.
Po niecałych piętnastu minutach Parkerowie nie żyli. Ponieśli śmierć tak okrutną, jak ich ofiary w Silver Spring w Marylandzie. Leżeli z rozpostartymi rękami i nogami na podłodze. Supermózg był pewien, że są martwi, ale na wszelki wypadek sprawdził to. Mieli przeraźliwie wykrzywione twarze i wykręcone ciała. Wyglądali, jakby spadli z dużej wysokości.
– Za zbrodnię doskonałą – powiedział Supermózg nad groteskowo wygiętymi zwłokami.
Rozdział 5
Następnego ranka próbowałem dodzwonić się do Christine, ale włączyła automatyczną sekretarkę i nie odbierała telefonu. Nigdy mi tego nie robiła i bolało mnie to. Kiedy brałem prysznic i ubierałem się, wciąż o tym myślałem. W końcu wyszedłem do pracy. Czułem się zraniony, ale też byłem trochę zły.
Sampson i ja wyruszyliśmy na ulice przed dziewiątą. Im więcej czytałem i myślałem o napadzie na Citibank w Silver Spring, tym bardziej mnie niepokoiła cała sprawa, zwłaszcza przebieg wydarzeń. To nie miało sensu. Zamordowano trzy niewinne osoby – z jakiego powodu? Bandyci mieli już pieniądze. Jacyś psychole? Po co zabili ojca, dziecko i opiekunkę?
Mieliśmy z Sampsonem ciężki i frustrujący dzień. O dziewiątej wieczorem wciąż jeszcze pracowaliśmy. Znów próbowałem dodzwonić się do Christine. Nadal nie podnosiła słuchawki albo nie było jej w domu.
Mam kilka wystrzępionych, czarnych notesów z nazwiskami informatorów. Zdążyliśmy już pogadać z ponad dwunastoma. Zostało nam ich jeszcze mnóstwo na jutro, pojutrze i następny dzień. Śledztwo już mnie wciągnęło. Dlaczego w domu szefowej banku zamordowano trzy osoby? Za co zabito niewinną rodzinę?
– Kręcimy się wokół czegoś – powiedział Sampson.
Jechaliśmy przez Southeast moim starym samochodem. Właśnie skończyliśmy rozmowę z drobnym kombinatorem, który nazywał się Nomar Martinez. Słyszał o napadzie na bank w Marylandzie, ale nie wiedział, kto to zrobił. W radiu śpiewał wielki, nieżyjący już Marvin Gaye. Myślałem o Christine. Chciała, żebym rzucił pracę w policji. Mówiła poważnie. Nie byłem pewien, czy mógłbym przestać być detektywem. Lubiłem tę robotę.
– Mnie też się tak zdaje – przyznałem. – Może należało przycisnąć Nomara? Był wyraźnie zdenerwowany. Czegoś się boi.
– W Southeast każdy się czegoś boi – odrzekł Sampson. – Pytanie tylko, kto będzie chciał z nami gadać?
– Może tamten parszywy kundel? – Wskazałem wylot następnej przecznicy. – Wie o wszystkim, co się tu dzieje.
– Zauważył nas – powiedział Sampson. – Jasna cholera, ucieka!
Rozdział 6
Skręciłem ostro w lewo i zahamowałem z poślizgiem. Mój porsche z głuchym łomotem wpadł na chodnik. Wyskoczyliśmy obaj i puściliśmy się pędem za Cedrikiem Montgomerym.
– Stać! Policja! – krzyknąłem.
Biegliśmy wąskim, krętym zaułkiem. Montgomery działał jako mięśniak do wynajęcia bez szczególnych sukcesów, był jednak rzeczywiście twardzielem. Stanowił niezłe źródło informacji, lecz nie był kapusiem, po prostu wiedział o różnych rzeczach. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, a my obaj – Sampson i ja – niedawno przekroczyliśmy czterdziestkę. Ale ćwiczyliśmy bieganie systematycznie i byliśmy wystarczająco szybcy – tak się nam przynajmniej wydawało.
Montgomery odsadził się jednak od nas całkiem nieźle i jego sylwetka ledwie majaczyła w oddali.
Sampson dotrzymywał mi kroku.
– To tylko sprinter, stary… – wysapał. – My jesteśmy długodystansowcy.
– Policja! – wrzasnąłem znowu. – Dlaczego uciekasz, Montgomery?
Pot okrył mi kark i plecy. Kapał z włosów. Piekły mnie oczy. Ale biegłem dalej.
– Dorwiemy go – rzuciłem i przyspieszyłem. To było wyzwanie dla Sampsona. Bawiliśmy się tak od lat. Damy radę. Kto, jak nie my?
Zbliżyliśmy się do Montgomery’ego. Obejrzał się. Nie chciał uwierzyć, że już go doganiamy. Miał za sobą dwie pędzące lokomotywy i nie mógł uciec z torów.
– Pełny gaz, stary! – zachęcił mnie Sampson. – I wysuń zderzak.
Ciągle biegliśmy równo. W naszym prywatnym wyścigu Montgomery był linią mety.
Dopadliśmy go jednocześnie i wzięliśmy między siebie. Dostał dwa ciosy i zwalił się na ziemię. Bałem się, że już nie wstanie. Ale on przekoziołkował kilka razy, jęknął i wybałuszył oczy całkowicie oszołomiony.
– O, kurwa! – wyszeptał z niedowierzaniem.
Uznaliśmy to za komplement i skuliśmy go kajdankami.
Dwie godziny później śpiewał w komendzie na Trzeciej ulicy. Przyznał, że coś słyszał o napadzie na bank i morderstwach w Silver Spring. Chętnie poszedł z nami na układ: informacje za przymknięcie oczu na pół tuzina działek, które przy nim znaleźliśmy.
– Wiem, kogo szukacie – powiedział. Sprawiał wrażenie pewnego siebie. – Ale nie spodoba wam się to, co usłyszycie.
Miał rację. Wcale mi się to nie spodobało.
Rozdział 7
Nie wiedziałem, czy mogę wierzyć Montgomery’emu, lecz podsunął mi dobry, pewny trop, którym musiałem podążyć. W jednym się rzeczywiście nie mylił: jego wskazówka stawiała mnie w trochę niezręcznej sytuacji. Słyszał, że jednym z tych, co obrobili bank w Silver Spring, był Errol Parker, przyrodni brat mojej nieżyjącej żony Marii.