Najwyraźniej miała dosyć tej sprawy, tak samo jak ja.
– Układał swój genialny plan co najmniej trzy lata, tak? Przypuszczalnie ma gdzieś zadołowane piętnaście milionów. Zabił masę ludzi, żeby zdobyć tę forsę. I teraz siedzi na tyłku w Hazelwood? Daj spokój!
– To paranoik – odpowiedziałem. – I psychopata. Może nawet wie, że tu jesteśmy? Może powinniśmy się wycofać ze szpitala? Obserwować go z zewnątrz? Ma pozwolenie doktora Cioffiego na wychodzenie do miasta. Może to robić, kiedy chce.
Betsey nerwowo szarpała klapy kostiumu. Bałem się, że za chwilę zacznie wyrywać sobie włosy.
– Ale nigdzie nie wychodzi! Ma pięćdziesiąt lat i nie chce mu się! To kompletnie przegrany facet!
– Wiem, Betsey. Od trzech dni patrzę, jak śpi i bawi się grami w Internecie.
Parsknęła śmiechem.
– Popełnił pięć zbrodni doskonałych i przeszedł na emeryturę?
– Na to wygląda.
– Chcesz posłuchać, co ja załatwiłam?
Skinąłem głową.
– Byłam w First Union. Rozmawiałam ze wszystkimi ludźmi, którzy pamiętają Szabo, a których udało mi się odnaleźć. Podobno strasznie przejmował się pracą. Wszystko musiało być zrobione dokładnie jak powinno. Miał hopla na tym punkcie. Niektórzy nabijali się z niego.
– W jaki sposób?
– Dali mu przezwisko. Zgadnij, jakie? Supermózg! Dla zabawy. Tak z niego żartowali.
– A teraz chyba on żartuje z nas.
Rozdział 109
Następnego ranka wydarzyło się coś dziwnego. Gdy mijaliśmy się na korytarzu, Szabo otarł się o mnie. Udał zmieszanego i przeprosił, powiedział, że prawdopodobnie „stracił równowagę”. Ale byłem pewien, że zrobił to celowo. Tylko po co? O co mu chodziło, do cholery?
Godzinę później zobaczyłem, że wychodzi z oddziału. Musiał wiedzieć, że go obserwuję. Gdy tylko zniknął, podbiegłem do drzwi.
– Dokąd on poszedł? – zapytałem pielęgniarza, który go wypuścił.
– Na fizykoterapię. Ma pozwolenie. Może wychodzić na teren i do miasta. Gdzie chce.
Tak już przywykłem do braku aktywności Szabo, że zupełnie mnie zaskoczył.
– Niech pan powie szefowej, że muszę wyjść – poleciłem pielęgniarzowi.
Spojrzał na mnie spode łba i chciał mnie spławić.
– Niech pan jej sam powie.
Przecisnąłem się obok niego.
– Ma pan jej powiedzieć – rozkazałem. – To ważne.
Wszedłem do zdezelowanej windy i zjechałem do holu na parterze. Frederic Szabo nie cierpiał ćwiczeń fizycznych. Przeczytałem to w jego aktach. Dokąd naprawdę poszedł?
Wypadłem na podwórze. Szabo przemykał się między budynkami szpitalnymi. Wysoki i brodaty – tak opisał Macdougall Supermózga.
Minął salę gimnastyczną. Wcale mnie to nie zaskoczyło.
Nareszcie się ruszył!
Poszedłem za nim. Zachowywał się nerwowo. W końcu się obejrzał. Uskoczyłem w bok ze ścieżki. Miałem nadzieję, że mnie nie zobaczył. A może jednak?
Wyszedł przez bramę na ruchliwą ulicę i skręcił na południe. Przestał być czujny. Czy to był Supermózg?
Kilka przecznic dalej wsiadł do taksówki. Przed Holiday Inn stały trzy inne. Wskoczyłem do pierwszej i kazałem jechać za nim.
Kierowca był Hindusem.
– A dokąd jedziemy, proszę pana? – zapytał.
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałem i pokazałem mu odznakę. Pokręcił głową.
– Ja to mam pecha – jęknął. – Jak na filmie: „Za tamtą taksówką”.
Rozdział 110
Szabo wysiadł z taksówki na Rhode Island Avenue w Northwest. Ja też. Przez chwilę oglądał wystawy sklepowe. Przynajmniej na to wyglądało. Wydawał się teraz odprężony. Po wyjściu ze szpitala uspokoił się. Pewnie dlatego, że wszystkich wykołował.
W końcu wszedł do niskiego, zniszczonego budynku z piaskowca. W podziemiach mieściła się chińska pralnia jakiegoś A. Lee.
Co on tam robił? Wymykał się tylnym wyjściem? Nagle w oknie na drugim piętrze zapaliło się światło. Szabo przeszedł kilka razy przez pokój. To był on. Wysoki i brodaty. Przychodziły mi do głowy różne myśli. Nikt w szpitalu nie wie, że Szabo ma mieszkanie w mieście. W jego kartotece nie znalazłem żadnej wzmianki o tym.
Udaje bezradnego, nieszkodliwego i bezdomnego. Takie pozory stworzył. Nareszcie odkryłem jego tajemnicę. Co to oznaczało?
Czekałem na ulicy. Nie czułem zagrożenia. Przynajmniej na razie.
Siedział w budynku blisko dwie godziny. Już nie pojawił się w oknie. Co on tam robi? Czas ucieka.
Potem światło w mieszkaniu zgasło.
W napięciu obserwowałem drzwi frontowe. Szabo nie wychodził. Zaniepokoiłem się. Gdzie on jest?
Po pięciu minutach pojawił się na schodach wejściowych. Znów dostrzegłem nerwowy tik na jego twarzy. Może był autentyczny.
Ciągle przecierał oczy i drapał się w podbródek. Poprawiał koszulę na piersi. Trzy czy cztery razy przeczesał palcami gęste, czarne włosy.
Czy to był Supermózg? Wydało mi się to niemal niemożliwe. Ale jeśli nie, to co dalej?
Szabo rozejrzał się niespokojnie, ale osłaniał mnie mroczny cień innego budynku. Nie mógł mnie zobaczyć. Czego się bał?
Poszedł z powrotem Rhode Island Avenue. Potem złapał taksówkę.
Chciałem go śledzić, ale miałem coś ważniejszego do zrobienia. Przebiegłem przez ulicę i wszedłem do budynku z piaskowca.
Musiałem sprawdzić, co tam robił tak długo. Doprowadzał mnie do szału. Zaczynałem być taki nerwowy jak on.
Rozdział 111
Otworzyłem drzwi małym, bardzo przydatnym wytrychem. Dostałem się do mieszkania Szabo szybciej, niż zdążyłbym powiedzieć „bezprawne wejście”. Nikt nie mógł wiedzieć, że tu byłem.
Chciałem się szybko rozejrzeć i natychmiast wynieść. Wątpiłem, czy znajdę jakiś dowód jego udziału w porwaniu autokaru czy napadach na banki. Ale musiałem zobaczyć, jak mieszka. Wiedzieć o nim więcej niż to, co mówiły raporty lekarzy i pielęgniarzy w szpitalu. Chciałem zrozumieć Supermózga.
Miał kolekcję noży myśliwskich i starej broni: karabiny z czasów wojny domowej, niemieckie lugery, amerykańskie colty. I pamiątki z Wietnamu: ceremonialną szablę i sztandar północnowietnamskiego batalionu K 10. Oraz dużo książek i czasopism: Zło, które czynią ludzie. Zbrodnią i karę, „Magazyn strzelecki”, „Naukowca amerykańskiego”.
Jak dotąd, bez niespodzianek. Poza samym faktem, że miał mieszkanie.
– Jesteś nim, Szabo? – zapytałem na głos. – To ty jesteś Supermózgiem? W co ty, do cholery, grasz, człowieku?
Szybko przeszukałem salon, małą sypialnię i klaustrofobiczną norę, która najwyraźniej służyła jako gabinet do pracy. Tutaj wszystko planujesz, Szabo? Na biurku leżał odręczny list. Musiał go napisać niedawno. Zacząłem czytać:
PAN ARTHUR LEE
WŁAŚCICIEL PRALNI
To jest ostrzeżenie i na Pańskim miejscu potraktowałbym je bardzo poważnie. Trzy tygodnie temu zostawiłem u Pana rzeczy do prania chemicznego. Zawsze dołączam ich listę i krótki opis każdego ubrania.
ZOSTAWIAM SOBIE KOPIĘ!
LISTA JEST ZAWSZE PORZĄDNA I DOKŁADNA.
Szabo napisał dalej, że części ubrań nie dostał z powrotem. Rozmawiał z kimś w pralni i obiecano mu, że natychmiast je przyślą. Nie przysłali.
Schodzę do Pańskich pracowników. Spotykam się z PANEM. I jestem wściekły. PAN też twierdzi, że nie macie moich rzeczy. I jeszcze mnie Pan obraża. Sugeruje Pan, że pewnie ukradł je portier.