Tu nie ma żadnego pieprzonego portiera! Mieszkam w tym samym budynku, co Pan!
NIECH PAN PAMIĘTA, ŻE PANA OSTRZEGAŁEM
FREDERIC SZABO
Co to jest, do cholery? – zacząłem myśleć gorączkowo po przeczytaniu tego dziwacznego, szalonego listu.
W zamyśleniu pokręciłem głową. Pralnia miała być jego następnym celem? Coś planował przeciwko Lee? Supermózg?
W szufladach małego kredensu znalazłem dalsze listy: do Citibanku, Chase, First Union, Exxona, Kodaka, Bell Atlantic i innych firm.
Usiadłem i zacząłem je przeglądać. Wszędzie pogróżki. Zupełny obłęd. To był właśnie Frederic Szabo, jakiego opisywały szpitalne akta. Paranoik wkurzony na cały świat. Upierdliwy, pięćdziesięciojednoletni typ, którego przez ostatnie dziesięć lat wywalali z każdej pracy.
Miałem coraz więcej wątpliwości co do tego, kim jest Szabo. Przesunąłem palcami po wierzchu wysokiej szafki na akta. Namacałem jakieś papiery. Zdjąłem je.
Plany obrabowanych banków!
I rozkład hotelu Mayflower Renaissance!
– Chryste, to on! – mruknąłem głośno.
Tylko dlaczego trzyma to tutaj?
Nie pamiętam dokładnie, co się potem działo. Dostrzegłem coś kątem oka, może zmianę światła, może jakiś ruch w pokoju?
Odwróciłem się od biurka Szabo. Oczy zrobiły mi się okrągłe – zaskoczył mnie zupełnie. Totalny szok. Miał maskę prezydenta Clintona! Wrzeszczał moje nazwisko!
Rozdział 112
– Cross!
Wyciągnąłem ręce, żeby zablokować cios. Zamachnął się nożem myśliwskim pochodzącym zapewne z kolekcji w drugim pokoju. Chwyciłem go za potężne ramię. Jeśli to był Szabo, okazał się o wiele silniejszy i zwinniejszy, niż na to wyglądał w szpitalu.
– Co tu robisz? – wrzasnął. – Jak śmiesz? Kto ci pozwolił ruszać moje rzeczy? To prywatne listy!
Miał głos zupełnego szaleńca.
Obróciłem się na prawej nodze i mocno szarpnąłem rękę z nożem. Ostrze wbiło się w blat biurka. Zamaskowany napastnik zaklął.
Co dalej? Bałem się schylić i wyciągnąć broń z kabury na kostce. Napastnik łatwo wyrwał nóż z drewna. Ostrze zatoczyło niewielki łuk. Przeszło ze świstem obok mojej skroni.
– Zabiję cię, Cross!
Zauważyłem na biurku szklaną piłkę baseballową. Tylko tym mogłem walczyć. Złapałem kulę i zaatakowałem.
Okrągły przycisk do papieru trafił go w bok głowy. Facet zaryczał wściekle jak ranne zwierzę. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł.
Schyliłem się szybko i wyszarpnąłem glocka.
Napastnik znów natarł na mnie z nożem.
– Stój, bo strzelę! – krzyknąłem.
Nie posłuchał. Wrzeszczał coś niezrozumiale. Zamachnął się i przeciął mi prawy nadgarstek. Zabolało jak cholera.
Nacisnąłem spust. Dostał w pierś. I nic! Zachwiał się i natychmiast wyprostował.
– Pieprzę cię, Cross! Jesteś zerem!
Walnąłem go bykiem. Wycelowałem w miejsce, gdzie odniósł ranę.
Zawył przeraźliwie cienko i upuścił nóż.
Opasałem go ramionami i ścisnąłem z całej siły. Przepchnąłem go przez pokój do ściany. Uderzyliśmy w nią, aż zadrżał cały dom.
Ktoś z sąsiadów zastukał w ścianę i zaczął pomstować na hałas.
– Wezwijcie policję! – krzyknąłem. – Zadzwońcie pod dziewięćset jedenaście!
Przydusiłem go do podłogi. Jęczał głośno i wyrywał się. Próbował walczyć. Przyłożyłem mu w szczękę i znieruchomiał. Ściągnąłem mu gumową maskę.
Szabo.
– Jesteś Supermózgiem – wysapałem. – Mam cię.
– Nic nie zrobiłem – warknął i znów zaczął się szarpać. – To ty włamałeś się do mnie. Ty idioto! Wszyscy jesteście cholernymi idiotami. Posłuchaj, palancie! Złapałeś nie tego faceta!
Rozdział 113
To był obłęd i z pewnością pasował do dramatycznego aresztowania. Po niecałej godzinie do mieszkania Szabo przyjechała ekipa techników z FBI. Dwóch znałem. Nazywali się Greg Wojcik i Jack Heeney. Już pracowaliśmy razem. Byli najlepsi w Biurze i od razu zabrali się do roboty.
Stałem z boku i przyglądałem się żmudnej rewizji. Szukali fałszywych ścian, luźnych klepek w podłodze i innych miejsc, gdzie Szabo mógłby schować dowody lub piętnaście milionów dolarów.
Zaraz po technikach zjawiła się Betsey. Ucieszyłem się. Spróbowaliśmy przesłuchać Szabo, ale nie chciał z nami rozmawiać. Sprawiał wrażenie zupełnego szaleńca, to się wściekał, to znów milczał jak grób. Kilka razy plunął na mnie. Znano go z tego w szpitalu. Kiedy wyschło mu w ustach, założył ręce na piersi i zamknął oczy. W końcu zabrali go w kaftanie bezpieczeństwa.
– Gdzie te cholerne pieniądze? – zapytała Betsey, kiedy go wyprowadzali.
– Tylko on wie – odrzekłem. – I na pewno nie powie. Nie pamiętam tak beznadziejnego śledztwa.
Następnego dnia był piątek – deszczowy i ponury. Pojechaliśmy z Betsey do centralnego aresztu miejskiego, gdzie siedział Szabo.
Przed budynkiem stał tłum dziennikarzy. Musieliśmy się przez nich przecisnąć. Schowaliśmy się pod wielkimi, czarnymi parasolami i nie odpowiedzieliśmy na żadne pytanie. Szybko weszliśmy do środka.
– Pieprzone sępy – mruknęła Betsey. – W życiu trzy rzeczy są pewne: śmierć, podatki i to, że prasa wszystko przekręci. Ci tutaj też.
– Jeśli ktoś raz coś przekręci, już tak zostaje – dodałem.
Spotkaliśmy się z Szabo w małym pokoju obok bloku więziennego. Był bez kaftana bezpieczeństwa. Towarzyszyła mu prawniczka, Lynda Cole. Nie wyglądała na zachwyconą swoim klientem.
Zdziwiłem się, że Szabo nie wynajął jakiegoś sławnego obrońcy. Ciągle mnie zaskakiwał. Nie rozumował jak inni. W tym tkwiła jego siła. Upajał się tym i prawdopodobnie to go zgubiło.
Przez kilka minut unikał naszego wzroku. Zadaliśmy mu serię pytań, ale uparcie milczał. Zwiększyli mu dawkę środków uspokajających. Zastanawiałem się, czy dlatego jest apatyczny. Nie bardzo w to wierzyłem. Podejrzewałem, że znów w coś z nami gra.
– To na nic – westchnęła po godzinie Betsey.
Miała rację. Nie warto było tracić więcej czasu.
Wstaliśmy, żeby wyjść. Lynda Cole też. Była niska jak Betsey i bardzo atrakcyjna. Przez cały ten czas powiedziała najwyżej kilkanaście słów. Nie potrzebowała mówić, skoro jej klient milczał. Nagle Szabo przestał się wpatrywać w stół i podniósł wzrok. Gapił się w jeden punkt co najmniej od dwudziestu minut.
Spojrzał na mnie i w końcu się odezwał.
– Macie nie tego faceta.
Potem wyszczerzył zęby jak kompletny debil. Jeszcze nie widziałem takiego uśmiechu. A spotkałem w życiu sporo czubków.
Rozdział 114
Wróciliśmy z Betsey do Hazelwood, gdzie czekało na nas jeszcze mnóstwo roboty. Wpadł Sampson. Do dwudziestej drugiej trzydzieści przejrzeliśmy wszystko, co dotąd udało nam się znaleźć w szpitalu. Zidentyfikowaliśmy dziewiętnaście osób z personelu, które zajmowały się Szabo. Na liście znalazło się sześciu terapeutów.
Powiesiliśmy zdjęcia na ścianie. Spacerowałem tam i z powrotem, patrzyłem na nie i szukałem natchnienia. Gdzie są pieniądze, do cholery? Jak Szabo kierował napadami i morderstwami?
Usiadłem. Betsey popijała szóstą czy siódmą colę dietetyczną. Ja wlałem w siebie tyle samo kaw. Od czasu do czasu rozmawialiśmy o rzekomym samobójstwie Walsha i zaginięciu Douda. Szabo nie odpowiadał na żadne pytania o dwóch agentów. Zabił ich? Dlaczego? Jaki miał plan? Niech go szlag!
– Czy on rzeczywiście może stać za tym wszystkim? – zapytała Betsey. – Jest aż taki sprytny? Ten cholerny świr?