Выбрать главу

Francis popatrzył na nas jak na swoich umysłowo chorych pacjentów.

– Co pan bredzi, do diabła?

Zignorowałem jego minę i protekcjonalny ton.

– Poznał pan plany Szabo podczas sesji terapeutycznych. Precyzja i szczegóły wywarły na panu wrażenie. Pomyślał o wszystkim. Dowiedział się pan również, że przez te wszystkie lata od powrotu z Wietnamu wcale nie włóczył się po kraju. Odkrył pan, że pracował w banku First Union jako szef ochrony. On naprawdę wiedział, jak można obrobić bank. Był stuknięty, ale inaczej, niż pan myślał.

Francis włączył ekspres na blacie kuchennym.

– Nie będę nawet odpowiadał na te bzdury. Poczęstowałbym was kawą, ale wkurzacie mnie jak cholera. Skończcie z tymi idiotyzmami i wynoście się.

– Nie chcę kawy – odparłem. – Chcę ciebie, Francis. Z zimną krwią zamordowałeś niewinnych ludzi. Zabiłeś Walsha i Douda. Ty jesteś szaleńcem i Supermózgiem, nie Szabo.

– Chyba oboje zwariowaliście – odparł Francis. – Jestem szanowanym lekarzem i zasłużonym oficerem armii.

Potem uśmiechnął się z taką miną, jakby chciał powiedzieć: „Mam was gdzieś. Nic mi nie możecie zrobić”. Już widywałem takie miny. Dobrze je znałem. Gary Soneji, Casanova, Pan Smith, Łasica. Francis też był psychopatą. Jak wszyscy zabójcy, których złapałem. Może za długo czekał na uznanie w szpitalach dla weteranów. Ale sprawy na pewno zaszły stanowczo za daleko.

– Zapamiętał cię pewien człowiek, którego chciałeś wynająć do skoku na bank. Opisał twoje wielkie uszy i haczykowaty nos. Szabo tak nie wygląda.

Francis odwrócił się od ekspresu i wybuchnął nieprzyjemnym, gardłowym śmiechem.

– Też mi dowód! Chciałbym usłyszeć, jak przedstawiasz go prokuratorowi okręgowemu w Waszyngtonie. Założę się, że uśmiałby się do łez.

Uśmiechnąłem się.

– Już rozmawialiśmy z panią prokurator. Jakoś jej to nie ubawiło. A przy okazji, rozmawialiśmy też z Kathleen McGuigan. Nie oddzwoniłeś do niej, więc odwiedziliśmy ją. Jesteś aresztowany za napady, porwanie i morderstwa, doktorze. Widzę, że przestało ci być wesoło.

Francis wrócił do robienia kawy. Czułem, że coś kombinuje.

– Widzisz chyba również, że nie dzwonię do mojego adwokata.

– A powinieneś – odparłem. – Bo jest jeszcze coś. Dziś rano Szabo w końcu zdecydował się mówić. Prowadził pamiętnik z waszych sesji, doktorze. Zapisał, że jego plany bardzo cię interesowały. Znasz go. Wiesz, jaki jest dokładny. Powiedział, że częściej pytałeś go o napady na banki niż o jego problemy. Pokazał ci plany budynków.

– Chcemy odzyskać pieniądze, Francis – wtrąciła się Betsey. – Piętnaście milionów dolarów. Jeśli je nam oddasz, wyjdzie ci to na dobre. Nie dostaniesz lepszej oferty.

Francis zrobił drwiącą minę.

– Załóżmy na chwilę, że jestem tym waszym Supermózgiem. Nie wydaje wam się, że powinienem mieć opracowany genialny plan ucieczki? Chyba nie dałbym się złapać takim frajerom, jak wy, prawda?

Teraz ja się uśmiechnąłem.

– Ci „frajerzy” mogą cię zaskoczyć, Francis. Podejrzewam, że jesteś zdany na siebie. Szabo zaplanował również twoją ucieczkę? Wątpię.

Rozdział 120

– Otóż to – powiedział Francis o ton niżej niż przedtem. – Zawsze istniało minimalne niebezpieczeństwo, że mnie złapiecie. Wtedy skończyłbym w więzieniu, a to byłoby zupełnie nie do przyjęcia. Ale nie dojdzie do tego.

– Dojdzie – odparła z naciskiem Betsey.

Na wszelki wypadek sięgnąłem do kabury.

Nagle Francis rzucił się do szklanych drzwi na taras. Wiedziałem, że nie ma stamtąd wyjścia. Co on zamierzał?

– Stój! – krzyknąłem.

Betsey i ja jednocześnie wyciągnęliśmy broń, ale nie strzeliliśmy. Nie było powodu, żeby go zabijać. Popędziliśmy za nim przez drewniany taras na dachu.

Francis dobiegł do muru i zrobił coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Nawet gdybym służył w policji sto lat.

Skoczył głową w dół z piątego piętra! Musiał skręcić kark. Nie miał prawa przeżyć.

– Nie wierzę! – wrzasnęła Betsey, kiedy zatrzymaliśmy się na krawędzi dachu i spojrzeliśmy w dół.

Ja też nie wierzyłem własnym oczom. Francis skoczył do basenu! Wynurzył się i szybko popłynął do brzegu.

Nie miałem wyboru i nie zawahałem się. Skoczyłem za nim.

Betsey też. Pół kroku za mną.

Spadaliśmy z krzykiem jak kule armatnie.

Uderzyłem w wodę plecami. Poczułem się tak, jakby przestawiły mi się wnętrzności.

Wylądowałem twardo na dnie, ale zaraz wydostałem się na powierzchnię. Popłynąłem szybko do brzegu. Próbowałem coś zobaczyć i jasno myśleć.

Wygramoliłem się z basenu. Francis uciekał do jednego z sąsiednich kondominiów. Otrząsał się jak kaczka.

Popędziliśmy za nim. Mokre buty piszczały i chlupała w nich woda. Ale nic nie było ważne oprócz tego, że musimy go dorwać.

Francis przyspieszył. Ja też. Podejrzewałem, że niedaleko ma samochód. Może nawet łódź w pobliskim porcie.

Przebierałem nogami jak wariat, ale niewiele zmniejszyłem dystans. Francis biegł boso, a mimo to szybciej ode mnie.

Obejrzał się i zobaczył nas. Kiedy z powrotem odwrócił głowę, wszystko się zmieniło.

Na parkingu przed nim stali trzej agenci FBI. Celowali w niego z pistoletów. Krzyczeli, żeby stanął.

Francis zatrzymał się. Znów się obejrzał, potem popatrzył na agentów. Nagle sięgnął do kieszeni spodenek.

– Nie! – krzyknąłem.

Ale nie wyciągnął broni, tylko przezroczystą buteleczkę. Przyłożył ją do ust.

Nagle chwycił się za gardło. Oczy wyszły mu na wierzch i opadł na kolana.

– Otruł się – wychrypiała Betsey. – Mój Boże, Alex!

Wtem Francis poderwał się z chodnika. Patrzyliśmy ze zgrozą, jak miota się po parkingu i wymachuje rękami w jakimś obłąkańczym tańcu. Z ust ciekła mu piana. Wreszcie walnął twarzą w srebrzystego, terenowego mercedesa. Krew trysnęła na karoserię.

Zaczął do nas wrzeszczeć, próbował nam coś powiedzieć, ale tylko bełkotał gardłowo. Krew ściekała mu z nosa. Skręcał się i podrygiwał.

Na parkingu przybywało agentów i gapiów. Nie mogliśmy pomóc Francisowi. Zabijał ludzi, niektórych otruł. Zamordował dwóch agentów FBI. Teraz patrzyliśmy, jak sam umiera straszną śmiercią. Trwało to bardzo długo.

W końcu upadł i uderzył głową w chodnik. Drgawki powoli ustawały. Coś charczał.

Kucnąłem przy nim.

– Gdzie jest agent Michael Doud? – zapytałem błagalnie. – Powiedz nam, na litość boską.

Francis spojrzał na mnie i wykrztusił ostatnie słowa, jakie chciałbym usłyszeć.

– Macie nie tego faceta.

Potem umarł.

Epilog

Ten facet

Rozdział 121

Minęły trzy tygodnie i moje życie mniej więcej wróciło do normy. Ale nie było dnia, żebym nie myślał o rzuceniu pracy w policji. Nie wiedziałem, czy chodziło o sprawę Supermózga, czy skumulowały się przeżycia z wcześniejszych śledztw, ale miałem tego dosyć.

Większość z piętnastu milionów Francisa przepadła bez śladu. Wszyscy w FBI dostawali szału. Betsey poświęcała cały swój czas na szukanie pieniędzy. Znów pracowała w weekendy i rzadko się widywaliśmy. Chyba przewidziała to na Florydzie, kiedy powiedziała: „Będę za tobą strasznie tęsknić”.

Tego wieczoru babcia mocno mi się naraziła. To przez nią tkwiliśmy z Sampsonem w Pierwszym Kościele Baptystów na Czwartej ulicy, niedaleko mojego domu.