Выбрать главу

– Idę do siebie! – powiedział. – Po kolacji wpadnę do twojego gabinetu!

Wszedł do pokoju. Stanął i sięgnął do kieszeni papierosa. W paczce były już tylko dwa. Przypomniał sobie, że ma jeszcze jedną paczkę w walizce, i wyjął ją. Ale to nie wystarczy na dziś wieczór i na jutro, jeżeli miał w tym czasie pracować. Palił dużo przy pracy i gasił papierosy w połowie, zapalając często jeden od drugiego. Usiadł przed maszyną.

Zegar o słonecznym wahadle wygłosił za jego plecami trzy jednakowe złote słowa i ucichł, Alex spojrzał na papier: Rozdział pierwszy.

Zaczął rozmyślać. A gdyby… Wzdrygnął się, ale temat powracał nieprzeparcie: Cichy, stary dwór angielski, położony nad morzem i otoczony z trzech stron gęstym parkiem. We dworze kilka osób, dwaj uczeni, ich żony, kobiety sławne w swoich zawodach – lekarka i aktorka; mający dość dwuznaczne zamiary gość z Ameryki, poza tym przyjaciel z czasów wojny, będący autorem powieści kryminalnych… Młody sekretarz… Powikłania miłosne wewnątrz tego szczupłego grona… I nagle ginie człowiek… O północy pada strzał. A może nie strzał?… Wszyscy budzą się… podchodzą do drzwi… Kogo brak?

Wiedział już, kogo brak. Napisał sobie na kartce leżącej obok maszyny inicjały tej osoby. Potem zaczął się zastanawiać nad tym, kto ją zabił. Przez chwilę siedział w milczeniu, obliczając motywy i ich nasilenie. Niektóre z nich były oczywiste, inne ukryte, ale nagle olśniła go pewna myśclass="underline" tak, to był prawdziwy motyw do powieści kryminalnej, motyw prosty i jasny, a jednocześnie ukryty, oczywisty i niewidzialny, potworny w swojej prawdzie. Tak. Tylko ta jedna osoba mogła zabić!

Jeszcze raz pochylił się nad kartką i nakreślił na niej nowe dwie literki. Odkrył już swojego mordercę. Oczywiście trzeba będzie zmienić charakterystykę osób, może ich zawody, wiek, położenie posiadłości i kilka pomniejszych szczegółów. Ale cały problem był bardzo pięknie postawiony.

Pochylił się nad stołem, wziął nową kartkę i zaczął z grubsza dzielić książkę na części. Fałszywe tropy, alibi, motywy zabójstwa, tak, każdy z tych ludzi musi mieć tu coś do powiedzenia. A morderca będzie tylko jeden… może być tylko jeden: ten właśnie.

– Mam cię! – zatarł ręce. Wiedział już, że książka zostanie wkrótce napisana.

V. „Oto jestem!”

Kiedy zegar wydzwonił kwadrans przed ósmą, Alex wstał od maszyny i zaczął się przebierać do kolacji. Był bardzo zadowolony. W ciągu dwóch godzin książka zarysowała się z grubsza. Wszystkie wątki widział już przed sobą. Jeszcze tylko kilka uzupełnień planu i będzie mógł rozpocząć pisanie. Zawiązując krawat przed lustrem, roześmiał się do siebie i zrobił chłopięcą, błazeńską minę. To bardzo zabawne, że zamieni tę grupkę ludzi w grono podejrzanych, spośród których wyłoniony zostanie morderca i zamordowany. To nawet dobrze, że Parker zadzwonił do niego I że ujawnił mu delikatną atmosferę niebezpieczeństwa wiszącego nad Sunshine Manor. To wspomagało wyobraźni. Mogło zresztą stanowić uboczny wątek, oczywiście w zmienionych sytuacjach. Umył ręce i pogwizdując cichuteńko zszedł do salonu, gdzie zastał tylko jedną osobę.

Filip Davis uniósł się na jego widok z fotela, w którym przeglądał jakąś nie znaną Alexowi gazetę. Przed nim na stoliku, stała szachownica, a na niej figury porozstawiane, jak gdyby partner opuścił go przed chwilą pośrodku gry.

– Czy pracował pan trochę? – zapytał Filip. W ciemnym ubraniu i białej koszuli wydawał się jeszcze przystojniejszy niż po południu.

– Tak – powiedział Alex i wyciągnąwszy pudełko chciał go poczęstować papierosem.

– O nie, nie przed kolacją! – Miody człowiek zrobił lekki ruch ręką, jakby chciał odgrodzić się od wyraźnej pokusy. – To podobno fatalnie wpływa na apetyt. Oczywiście… – pospieszył z wyjaśnieniem – nie mówię tego, żeby psuć panu przyjemność z wypalenia go w tej chwili. Każdy człowiek dorosły ma swój pogląd na to, co nazywa małymi przyjemnościami.

– Na pewno! – Alex zapalił i wsunął pudełko do kieszeni. – Widzę, że pan ma dosyć oryginalne drobne radości. Czy gra pan sam z sobą?

– Nie! Skądże! Z sobą nie mógłbym przecież wygrać, tylko remisowałbym nieustannie. To nie jest próba gry, ale problem szachowy. To znaczy, układam ten problem i daję go innym do rozwiązywania. To jest właśnie nasze pismo klubowe – wskazał gazetę. – Tu drukuje się najciekawsze zadania i sposoby ich rozwiązań. Jestem jednym z członków zarządu klubu.

– To musi być bardzo pasjonujące… – powiedział Alex bez większego przekonania i udał, że wpatruje się w rozstawione na szachownicy figury. – Ale chyba przeciętnie uzdolniony szachista zawsze w końcu znajduje właściwe ruchy?

– Nie – Davis zaprzeczył ruchem głowy. – To jest mniej więcej tak jak z pana powieściami, jeżeli wolno użyć tego porównania. Zakłada pan przecież tak samo, że poda pan wszystkie dane o zabójcy i zabójstwie, ale w ten sposób, żeby utrudnić ich odnalezienie, nie uniemożliwiając go. Mimo to czasami bardzo wnikliwy i inteligentny czytelnik zobaczy jakiś fakt z „niewłaściwej strony”, jeżeli można tak powiedzieć, i wtedy wyciągnie fałszywy wniosek. A jeden fałszywy wniosek pociąga za sobą drugi i w rezultacie prowadzi do fałszywego ostatecznego rozwiązania. Tu są te same zasadzki i te same przeszkody. Przyznam się panu, że jestem wielkim zwolennikiem pana książek. Szczególnie „Tajemnica zielonej taksówki” bardzo mi przypadła do gustu…

Alex jęknął w duchu. Na szczęście w tej samej chwili drzwi prowadzące z sieni uchyliły się i wszedł nimi profesor Robert Hastings.

– Dobry wieczór! – powiedział. – Widzę, że każdą wolną chwilę spędza pan przy najważniejszej z prac! – roześmiał się i wskazał palcem na szachownicę. – To naprawdę świetny gracz. – powiedział do Alexa. – Przedwczoraj rozegraliśmy pięć kolejnych partii i nie mogłem ani na chwilę nawet przejąć inicjatywy. Figury tego młodego człowieka zachowują się jak żywi wrogowie w przeważającej liczbie. Ciągle wydawało mi się, że ma ich dwa razy więcej niż ja.

– Och, to tylko wprawa, panie profesorze – Davis zarumienił się z zadowolenia. Najprawdopodobniej takie słowa uczonego o światowym rozgłosie były dla niego czymś, co postara się zapamiętać do końca życia.

– Czy pan na długo przyjechał do tego uroczego domu? – zapytał profesor.

– Nie wiem jeszcze. Prawdopodobnie na dwa do trzech tygodni. Chcę tu cos napisać. Przyzna pan, że idealne miejsce do pracy.

– Nie wiem. Nie pracowałem tutaj, na szczęście. Za to obaj moi znajomi i obecny tu ich wytrwały i dzielny współpracownik pracują prawie bez przerwy. Dobrze, że Ian nie umie pracować po obiedzie, a Harold Sparrow wieczorem. Inaczej bym ich prawie wcale nie widywał poza posiłkami. Widać, że finiszują. Znam ten nastrój i bardzo go lubię wyczuwać u siebie. Wie pan, takie chwile, kiedy człowiek wie, że jeszcze dzień albo tydzień wysiłku i będzie można wyprostować ramiona i pozwolić usnąć zmęczonemu mózgowi, wyłączywszy pracę jego najważniejszych komórek i zastępując je tymi, które pomagają nam złowić rybę albo zastrzelić zająca. Umysł wyczuwa zbliżanie się takiej chwili w pewien specyficzny sposób. Przynagla nas i wywołuje gorączkowe podniecenie. Zdaje mi się, że ten nastrój obserwuję w tej chwili tutaj. Prawda, panie Filipie?

– Mniej więcej, panie profesorze, chociaż trudno mi ściśle odpowiedzieć na to pytanie. Wie pan, profesorze, przecież, że nie zawsze taki finisz jest prawdziwym finiszem. Czasami zdaje się, że rezultat jest tuż tuż, za rogiem ulicy, jeżeli wolno tak powiedzieć, a tymczasem okazuje się, że jest ukryty nadal za siódmą górą. Pan profesor Drummond twierdzi, że dopóki jakaś praca nie jest skończona, nie wiadomo nawet nigdy, czy jest naprawdę rozpoczęta, bo trop może być zupełnie fałszywy i przy końcu może się okazać, że trzeba zaczynać od początku.