Выбрать главу

Kiwnął mu ręką i wszedł w drzwi prowadzące z sieni do laboratorium. Alex spojrzał na zegarek. Za dziesięć dziewiąta. Zatrzymał się. W zapadającym zmroku dostrzegł szerokie plecy Hastingsa, który rozpoczął spacer wokół klombu, pochylając się od czasu do czasu nad kwiatami. Spoza gałęzi drzew świecił księżyc, niski jeszcze, ale okrągły i biały. Było bardzo pięknie i cicho. Postanowił przejść się po parku i pomyśleć nad książką. To księżycowe otoczenie także było znakomitym rekwizytem do rozmyślań o zbrodni. Za godzinę usiądzie do pisania i będzie pracował do północy. To wystarczy. Trzeba się wyspać, żeby rano nie drzemać w łodzi. Ostatecznie życie naprawdę nie składa się tylko z pracy. Ruszył w stronę uchylonych oszklonych drzwi i pchnął je lekko. Przed nim był park, pełen zapachów i rozpoczynających się dziwnych odgłosów nocy księżycowej.

VI. W świetle księżyca

Noc była ciepła, tak ciepła, że odczuł wyraźną różnicę pomiędzy nagrzanym powietrzem ogrodu, a chłodną, pachnącą kamieniem atmosferą sieni. Było widno. Ostre sztylety księżycowego blasku przecinały palisadę starych drzew i kładły się na kwiatach klombu, wynurzając je z mroku i nadając im inne kształty, bardziej fantastyczne i tajemnicze. Niedaleko lekko wygięta łodyga nie rozkwitłej jeszcze białej róży przypominała uniesiony tułów węża o śnieżnej wąskiej głowie, zwróconej ku górze. Rosła ona na brzegu obramowania olbrzymiego klombu, który zajmował prawie całą wolną przestrzeń przed domem i przecięty był tylko pośrodku ścieżką, prowadzącą ku starym platanom i lipowej alei. Wokół klombu była ciemność. Gęsta ściana parku wydawała się jeszcze bardziej gęsta i nieprzenikniona, bo księżyc świecił spoza niej i był wyżej, zaplątany w tej chwili w konarach lip.

Obok białej róży stał człowiek. Alex przymrużył oczy i przyjrzał mu się schodząc z szerokiego stopnia, łączącego dom z parkiem. Człowiek ruszył ku niemu i zatrzymał się. Alex poznał Filipa Davisa.

– Czy nie widział pan profesora Sparrowa? – zapytał Davis. – Czekam tu na niego – dodał, jak gdyby w formie usprawiedliwienia.

– Na pewno zaraz zejdzie. – Alex zatrzymał się i zapalił papierosa – Poszedł odprowadzić żonę na górę.

– Tak, tak, oczywiście. Wiem o tym. Ale myślałem, że może… – Joe zauważył, że młody człowiek nerwowo zaciera ręce.

– Piękna noc – powiedział Alex, żeby coś powiedzieć. Chciał ruszyć dalej. Powinien był teraz spokojnie i w samotności obmyślić całą książkę i raz jeszcze przyjrzeć się z bliska i krytycznie planowanemu przebiegowi jej treści. Potem będzie już mógł spokojnie usiąść do pisania.

– Tak, rzeczywiście, bardzo piękna… – Filip uniósł się lekko na palcach i spojrzał ponad jego ramieniem ku oświetlonej sieni, z wnętrza której zabrzmiały kroki. Ale była to tylko pokojówka Kate.

– Znowu telefon z Londynu do pana, proszę pana – powiedziała i uśmiechnęła się w półmroku do Alexa.

– Do mnie? – zapytał Alex.

– Nie, do pana.

– O, mój Boże. – szepnął Filip, ale tak, że Joe zdołał go usłyszeć. Ruszył szybko ku drzwiom i minąwszy pokojówkę, zniknął w sieni. Młoda i ładna Kate uniosła głowę, spojrzała na księżyc i westchnęła.

– Bardzo piękna noc, proszę pana, prawda?

– Tak, rzeczywiście… – Alex mimo woli obejrzał ją od stop do głów i prędko odwrócił się. – Trzeba iść na spacer po kolacji – mruknął w formie zakończenia rozmowy. Nie czas był teraz na podszczypywanie młodych pokojówek w parku. Chociaż ze wstydem mógł stwierdzić, patrząc w przeszłość, że zdarzało mu się już w życiu i to także.

Mam swoje małe słabości jak każdy człowiek… – powiedział sobie w myśli i równocześnie, jak gdyby jego własna natura chciała mu udowodnić, że ma słuszność, pomyślał o Sarze Drummond, która w tej chwili znajdowała się gdzieś w tym mrocznym parku samotna na jednej z jego wielu krętych alejek. Obejrzał się. Kate znikła, a na jej miejsce pojawiła się szeroka, ciężka sylwetka mężczyzny. Sparrow. Stał rozglądając się po parku. Dostrzegłszy Alexa drgnął, jak gdyby chciał się odwrócić i odejść, ale Joe już otworzył usta.

– Przed chwilą był tu pan Davis i szukał pana. Odszedł teraz do telefonu.

– Tak. Dziękuję panu bardzo… – Sparrow zszedł ze stopnia i nadal rozglądał się dyskretnie, jak gdyby licząc na to, że nikły blask księżyca nie pozwoli dojrzeć ruchów jego głowy. – Oczywiście. Ma do mnie, zdaje się, jakąś pilną sprawę. Na pewno tu wróci. A ja pospaceruję trochę tymczasem.

I nie dodając ani słowa więcej odszedł w przeciwną stronę, oddalając się od miejsca, gdzie stał Alex. Po chwili zniknął w cieniu drzew, wynurzył się raz jeszcze w smudze światła i znowu zniknął, tym razem na dobre. Joe słyszał jeszcze przez chwilę odgłos jego kroków na pokrytej drobnym żwirem powierzchni ścieżki. Kroki te były o wiele szybsze, niż kroki człowieka pragnącego „trochę pospacerować tymczasem”. Jak gdyby Sparrow szedł w jakimś określonym kierunku i chciał jak najprędzej znaleźć się u celu. Joe znowu pomyślał o Sarze Drummond.

Ze złością potrząsnął głową. „To ich bardzo osobista sprawa! – pomyślał. – Nie powinienem się wtrącać do nie swoich rzeczy”.

Ruszył z wolna wzdłuż klombu i zatoczywszy wielkie półkole znalazł się pod jednym z platanów u wejścia lipowej alei. Stała tam długa zielona ławka, którą zauważył już za dnia. Usiadł na niej i pogrążył się w myślach o swojej książce. A raczej miał zamiar pogrążyć się w nich, bo znowu coś stanęło temu na przeszkodzie. Siadając, miał przed sobą dom. Okna lewej strony parteru, gdzie mieściło się laboratorium i gabinet Drummonda, były oświetlone, chociaż zasunięte żaluzje nie pozwalały dostrzec, co dzieje się w środku. Padało z nich lekkie, żółtawe światło, krzyżujące się z zimnym księżycowym blaskiem, tak że siedzący mógł dostrzec wszystko, co znajdowało się pomiędzy domem a ławką. I właśnie zobaczył jakąś postać zdążającą z wolna wokół klombu w jego stronę. W pierwszej chwili pomyślał, że to Filip Davis, ukończywszy rozmowę telefoniczną, wraca na swój posterunek, gdzie będzie oczekiwał Sparrowa, nie wiedząc, że ten ostatni wyszedł już do parku. Ale po chwili światło padło na łysą czaszkę idącego i zaznaczyło ją lekką aureolą. Był to Hastings. Amerykanin szedł z pochyloną lekko głową, ręce założył luźno za plecami i zdawał się zupełnie zajęty swoimi sprawami, do tego stopnia, że prawdopodobnie niewiele obchodziło go piękno nocnego parku, a na pewno nie byłby zadowolony, gdyby musiał w tej chwili rozpocząć rozmowę z kimś, kogo poznał zaledwie dziś rano i z kim nie miał żadnego naturalnego tematu do rozmowy.

Pomyślawszy to wszystko Alex wstał cicho i korzystając z głębokiego cienia, rzucanego przez koronę plątana, wszedł w mrok lipowej alei.

Wrócił myślami do książki. Tak. To było znakomite rozwiązanie. Morderca miał wszystkie motywy zabójstwa pod warunkiem… Ależ tak! Trzeba będzie tylko ukazać dokładnie tło, na którym rozegrają się wypadki. Ten sam dom, podobni ludzie, to samo skrzyżowanie interesów i namiętności…

Rozmyślając zagłębiał się coraz dalej w park i odruchowo skręcił w tę samą ścieżkę, którą za dnia szedł z Drummondem. W pewnej chwili stanął. Znajdował się teraz na samym skraju parku, tuż przed punktem, gdzie ścieżka kończyła się przy owym stoliku i ławce, na której siedzieli po południu. Było bardzo ciemno. Gdzieś w górze odezwał się wielki ptak nocny. Huknął przeraźliwie i załomotał skrzydłami w gałęziach niewidzialnego, ogromnego drzewa. Potem zrobiło się zupełnie cicho.

Lecz Alex nie poruszył się. Byłby przysiągł, że przed chwilą doszedł go dźwięk słów wypowiadanych gwałtownym, przyciszonym szeptem. Spojrzał przed siebie, starając się zobaczyć coś w ciemności. Idąc nieomal na palcach, zrobił jeszcze kilka kroków do miejsca, gdzie zakręt ścieżki zakryty był kępą krzaków. Stanął za nimi i spojrzał. Światło księżyca padało wprost na powierzchnię stolika, kryjąc w cieniu ławkę. Ale nawet ten nikły blask wystarczył, żeby w białej plamie pośród mroku rozpoznał suknię Sary Drummond. Obok niej siedział jakiś człowiek, którego twarzy nie mógł rozróżnić.