Roześmiał się na głos i spojrzał w róg pokoju, gdzie stała otwarta maszyna do pisania ze swoją nieśmiertelną kartką i napisem: Rozdział pierwszy.
– Właśnie! – Rozdział pierwszy! Zamiast marzyć o tych wszystkich głupstwach, powinieneś je zręcznie umieścić tam, w twojej nowej książce, która ciągle czeka na to, żebyś ją napisał. Ale ja wiem, dlaczego nie możesz jej zacząć. Wszystkiemu winna jest Karolina. Tak, bądźmy z sobą szczerzy. Jesteśmy przecież sami w tym pokoju: ja z sobą. Czy kocham Karolinę?
Zastanawiał się przez krótką chwilę i potrząsnął głową.
– Nie. Chyba nie. Nie kocham Karoliny. Nigdy jej nie kochałem i pewnie nigdy jej nie pokocham. Nie będę zresztą już miał okazji. Ale żal mi jej. Żal mi siebie. Żal mi mojego przemijającego bezsensownie życia. Skończyłem dziś trzydzieści pięć lat i w ciągu tych trzydziestu pięciu lat nie stało się nic, co by usprawiedliwiło moje istnienie na ziemi. No, może wojna. Wtedy wiedziałem, że jestem potrzebny. Broniłem przed zagładą kraju, w którym się urodziłem, i sposobu życia, który jest mi bliski. Ale kiedy obroniliśmy wreszcie Anglię, straciłem sens w dniu, w którym zdjąłem mundur. I od tej chwili nie umiem, odnaleźć tego sensu. Może gdyby Karolina?… Moglibyśmy mieć dziecko, dwoje dzieci. Żyłbym dla nich. To by już było wiele. Bardzo wiele. A ten dom nie byłby nigdy taki pusty jak w tej chwili. Nie jestem tego zupełnie pewien, ale gdyby zadzwoniła teraz…
Spojrzał na telefon. I znowu, jak gdyby wypadki tej nocy posiadały nieuchronną celowość, której człowiek nie jest w stanie się przeciwstawić, telefon zadzwonił.
Alex poderwał się z miejsca i przez chwilę stał nieruchomo, jak gdyby szukając słów, które musi powiedzieć Karolinie. Telefon zadzwonił po raz drugi. Szybko ujął słuchawkę i czując przyśpieszone bicie serca, powiedział:
– Słucham. Tu Alex.
– Dobry wieczór…
Nie. Karolina nie rozmyśliła się. Głos był kobiecy niski i bardzo melodyjny. Wydał mu się znajomy, chociaż nie mógł go sobie skojarzyć z żadnymi znanymi rysami twarzy.
– Proszę wybaczyć, że dzwonię tak późno, ale po przedstawieniu byłam na kolacji z kolegami i dopiero tera wróciłam do domu. Dziękuję za róże. Są śliczne.
– Czy to pani Sara Drummond? – zapytał, chociaż wiedział już, że to ona, i pytanie wydało mu się głupie.
– Tak, i dzwonię do pana nie tylko dlatego, żeby podziękować za kwiaty. Zastałam właśnie depeszę od Iana. Pisze, że wybiera się pan do nas. Kiedy?
– Chcę wyruszyć pojutrze rano.
– Właśnie, Ian pisze: „Zatelefonuj do niego. Jeżeli może wyjechać dzień wcześniej, zabierz go z sobą”. Więc telefonuję i chcę pana zabrać z sobą.
I znowu Joe chciał powiedzieć coś błyskotliwego, ale stwierdził, że ma absolutną pustkę w głowie.
– To bardzo miłe. Dziękuję bardzo…
– Więc? – zapytał niski głos. – Gotowa jestem podjechać po pana nawet o dziewiątej rano.
Alex wahał się przez krótką chwilę. Nic go nie wiązało z Londynem. Jeżeli napisał do Iana, że przyjedzie pojutrze, to tylko dlatego, że jakąś datę musiał przecież podać.
– Nie chciałbym pani sprawiać kłopotu…
– Żadnego. Poza moją walizką i mną w samochodzie nie będzie nikogo.
– W takim razie…
– W takim razie podjadę po pana o dziewiątej. Czy to nie będzie za wcześnie?
– Jeżeli powiem pani, że codziennie budzę się o świcie i zasiadam o siódmej do pracy, minę się z prawdą – powiedział Alex, odzyskując z wolna równowagę. – Ale dziewiąta godzina będzie znakomitą. A może pojedziemy moim samochodem? Oddałem go do przeglądu i jutro mam odebrać. Co prawda trochę później.
– Nie. Wolę jechać własnym. Lubię prowadzić, a przede wszystkim lubię wozić mężczyzn. Pasażer mężczyzna daje mi większą satysfakcję niż pięć kobiet. Może dlatego, że w ciągu paru ostatnich tysięcy lat ciągle nas wożono i nie miałyśmy pojęcia, że można się bez tego obejść.
– W takim razie odpokutuję z przyjemnością za czyny moich przodków.
– Jestem ohydnie punktualna. Proszę czekać o dziewiątej przed domem. A teraz dobranoc. Już bardzo późno. Kobieta w moim wieku powinna się wysypiać. To znakomicie konserwuje cerę.
I zanim Joe zdążył zdobyć się na konwencjonalny protest, odłożyła słuchawkę.
– No właśnie! – powiedział ze zdumieniem. Czując nagły przypływ energii odszedł od telefonu i odkręcił w łazience kran z gorącą wodą. Potem poczuł głód i pogwizdując wesoło zaczął parzyć herbatę w małej kuchence. Zajrzał do lodówki. Cała beznadziejność dnia trzydziestych piątych urodzin minęła, jakby nigdy jej nie było. Myślał o jutrzejszym poranku.
Myślał o nim nadal, kiedy wykąpany i po zjedzeniu prowizorycznej kawalerskiej kolacji, składającej się z chleba z masłem, sardynek, sera i zakończonej puszką sok cytrynowego, położył się, nastawiwszy budzik na ósmą. Tak, to było mu potrzebne. Niezmącony pogodny humor Iana, stary dwór, pokój, do którego przez otwarte okna wpływał bliski szum drzew i daleki szum morza, poranne spacery nad urwistym brzegiem. Kiedy był tam po raz ostatni? Starał się nie myśleć teraz o tym, że chce, aby nadszedł już ranek i krótka, dwugodzinna podróż u boku niewysokiej ciemnej dziewczyny, która była tak wielką aktorką, i której życie Parker upstrzył tak wielką ilością znaków zapytania. Biedny Drummond – pomyślał Joe, myśl ta pozbawiona była siły i wyrazu. Drummond pewno nie był biedny, lecz szczęśliwy. Taka kobieta musiała dawać szczęście mężczyźnie, nawet jeżeli dawała nie tylko jemu.
Powoli twarze Iana i Sary, a wraz z nimi obraz przyszłości, które podsuwała mu wyobraźnia, zaczęły wirować i pokrywać się mgłą. Zamknął oczy.
Wydawało mu się, że zaledwie zdążył przymknął powieki, kiedy budzik zadzwonił. Joe zerwał się z tapczanu i podszedł w piżamie do okna.
Po ponurym, dżdżystym wieczorze ranek wstawał nad miastem słoneczny i ciepły. Dachy domów parowały i lśniły ostrym niebieskim blaskiem rozciągniętego nad nimi bezchmurnego nieba. W tej samej chwili, patrząc na jezdnię i zamknięte drzwi baru naprzeciwko, przypomniał sobie rozmowę z Parkerem. Ale ulica w dole nie była już tą samą nocną ulicą. Słońce wpadające przez otwarte okno, błękitne niebo nad dachami, dźwięk wody, która wypełniała szybko wannę, i syk imbryka w kuchence stanowiły razem pogodne preludium chwili, kiedy z wybiciem godziny dziewiątej wyjdzie na ulicę i zobaczy kremowego, modnego mercedesa Sary Drummond, hamującego przed domem. Dlaczego kremowego i dlaczego mercedesa, nie umiałby powiedzieć, ale taki samochód powinna była mieć. Pogwizdując, zabrał się do porannej toalety.
Kiedy wreszcie najedzony, ogolony i umyty spojrzał na zegarek, spostrzegł z przerażeniem, że jest za dwadzieścia dziewiąta. Błyskawicznie otworzył szafę i zaczął z niej wyrzucać koszule, krawaty, piżamy, skarpetki i chustki do nosa. Szybko układał je w walizce wybierając te, które najbardziej lubił. Teraz swetry, tak, i druga walizka, w której poukładał ubrania. Wreszcie teczka z przyborami do pisania, maszyna i… rozejrzał się… koniec. Nie. Nie koniec, podbiegł do biurka i wyciągnąwszy środkową szufladę, wyjął z niej leżący na samym dnie ciężki przedmiot w skórzanym futerale. Otworzył futerał. Wszystko było w porządku. Sięgnął do szuflady po dwa zapasowe magazynki. Nie był to jego pistolet z czasów wojny, ale długolufe parabellum, które przywiózł z Niemiec. Wsunął pistolet pomiędzy ubrania i zamknął walizkę. Spojrzał na zegarek. Za pięć dziewiąta! Wybiegł na klatkę schodową, przywołał naciśnięciem guzika windę, ułożył w niej swoje pakunki i zjechał na dół. Kiedy znalazł się na ulicy, rozejrzał się szybko, ale kremowego samochodu nie było nigdzie widać Przysunął więc walizki do krawężnika, stawiając je przy czarnym, stojącym naprzeciw domu jaguarem. Odetchnął głęboko i chusteczką otarł pot z czoła. Minęła dziewiąta. Teraz mógł spokojnie czekać. Zaczął zastanawiać się nad jakimś efektownym zdaniem, którym powita nadjeżdżają Sarę.