– Dzień dobry – powiedział znajomy niski głos. – Czy pan chce pojechać z kim innym?
Joe drgnął. Za kierownicą czarnego jaguara, o dwa kroki od miejsca, w którym stał, siedziała Sara Drummond i uśmiechała się, najwyraźniej rozbawiona jego miną.
– Och, dzień dobry! – Podszedł do opuszczonej szyby wozu. – Wyobraźnia… – powiedział i rozłożył ręce. – Wydawało mi się, że przyjedzie pani zupełnie innym samochodem.
– To znaczy, że pan o tym myślał. – Z wozu spojrzały na niego ciemne, lśniące oczy. – To dobrze. Zawsze jest dobrze, kiedy o nas myślą. – Wysunęła ku niemu drobną, ciemną dłoń, którą uścisnął. Wszystkie pachnidła Arabii… Otrząsnął się i zawrócił po walizki. – Niech pan położy je na tylnym siedzeniu. O tak. A teraz niech pan już siada. Nie mogę się doczekać przyjazdu do domu!
Usiadł obok niej i ruszyli. „Trzeci raz ją widzę – pomyślał – i za każdym razem jest zupełnie inna”. Poznał ją przed trzema laty, w dniu jej ślubu z Ianem. Była wówczas piękną, skromną i dyskretnie szczęśliwą panną młodą, idącą spokojnie i pewnie u ramienia męża i spoglądającą na niego rozkochanymi oczyma, jak gdyby co chwila nie błyskały wokół nich flesze aparatów fotograficznych, którymi przedstawiciele pism obu kontynentów utrwalali dla swych niedzielnych dodatków scenę zaślubin wielkiej tragiczki i jednego z największych uczonych brytyjskich. Spotkał ją jeszcze raz przed rokiem, kiedy była wraz z Ianem w Londynie, i umówili się z nim na obiad w jego klubie. Wtedy zobaczył typową brytyjską młodą damę, zachowującą się i ubraną podobnie, jak wszystkie inne młode damy z jej sfery, z tą różnicą, że w klubie patrzyło na nią więcej osób niż na wszystkie pozostałe damy razem wzięte. Teraz widział obok siebie kątem oka młodziutką dziewczynę, która skończyła właśnie szkołę i dostała od ojca pierwszy samochód. Wyglądała na lat dziewiętnaście, może dwadzieścia. Śniada, czarnowłosa, ciemnooka, czarno ubrana, z pogardą dla kontrastów i dla bieli, która podkreśliłaby smukłość jej szyi i delikatną barwę skóry. A wczoraj wieczorem stała na scenie zmęczona, złamana, postarzała nagle w ciągu godziny, szalona i stęskniona za śmiercią dającą odpoczynek i zapomnienie. Ile mogła mieć lat naprawdę? Występowała od dawna, co najmniej od dziesięciu lat. Może miała trzydzieści? A może, jak on, skończyła trzydzieści pięć? Co to miało za znaczenie? Odetchnął głęboko.
– Byłem wstrząśnięty wczoraj… – powiedział, żeby przerwać milczenie. – Nie widziałem pani nigdy w tej roli i nigdy nie przypuszczałem, że można dokonać czegoś podobnego. Myślę, że gdyby pani żyła w czasach Shakespeare’a, napisałby dla pani Hamleta nie o królewiczu duńskim, ale o królewnie. Szkoda, że nie spotkaliście się!
– Ja nie żałuję! – Sara roześmiała się. Auto stanęło na skrzyżowaniu, czekając na zmianę świateł. – Nie byłoby mnie już. A przecież jedyna ważna rzecz, to być. Ale gdyby przyszedł, powiedziałabym mu, że kocham go jak samego Pana Boga i modlę się do niego czasami. – Wóz ruszył.
– Ciekawe, czyby uwierzył?
Sara Drummond odwróciła na ułamek sekundy swoje promienne, ciemne oczy od smugi wpadającego pod koła asfaltu.
– Uwierzyłby! – powiedziała tak dobitnie, że Joe mimo woli roześmiał się.
Wjechali teraz w długą ulicę, po której obu stronach ciągnęły się nieskończone szeregi ładnych dwu – i trzypiętrowych domów.
– Niedługo miniemy Croydon – mruknęła Sara. Spojrzała na licznik szybkości – i wydostaniemy się na szosę.
– Ile czasu jedzie pani zwykle do Sunshine Manor?
– Do Brighton godzinę, a później kwadrans nadmorską szosą, jeżeli nie ma wielkiego ruchu. Potem już tylko kilka minut. Malisborough, a zaraz za miasteczkiem – nasz dom.
Nacisnęła pedał. Jaguar cicho przyśpieszył i wyminął bezszelestnie dwa jadące przed nim samochody. Domy, przerzedzały się, po lewej stronie szosy otworzyła się szeroka, i płaska przestrzeń. Joe spojrzał. Tu było kiedyś lotnisko. Jakby wywołany tą myślą wielki samolot pasażerski wynurzył się właśnie spoza dalekich domów przedmieścia, wyprzedził ich i z wolna nabierając wysokości zakręcił na południe.
– Czy nigdy pan teraz nie lata? – Sara nie odwróciła głowy od szosy. Pytanie zabrzmiało jak pytanie dziecka, szybko i jak gdyby bez przywiązywania wagi do tego, czy odpowiedź będzie brzmiała tak, czy nie.
– Nigdy. Staram się nie latać nawet wtedy, kiedy wyjeżdżam za morze.
– Dlaczego?
– Nie wiem dokładnie. Może mam za wiele wspomnień? Próbowałem zresztą kilka razy. Za każdym razem przez cały czas myślałem o wojnie i o tych, którzy nie wrócili. A przecież nie ma sensu o tym myśleć. Ma pani słuszność. Najważniejsze to być. Przeszłość nie istnieje przecież naprawdę. Po co ją przywoływać?
Samolot malał na niebieskim niebie, był już tylko drobną białą plamą. Powiódł za nim wzrokiem. Kurs na Paryż. Nie, na Amsterdam. Do końca życia będzie wiedział dokładnie, w jakim kierunku lecą samoloty z Londynu. Znał każdy kurs, leciał w tamtą stronę za dnia i w nocy, nieskończoną ilość razy, po wszystkich promieniach wybiegających z Anglii. Powrócił spojrzeniem do szosy. Zauważył, że Sara przygląda mu się o tyle, o ile pozwalało jej na to prowadzenie wozu. Samochód znowu przyspieszył. Joe spojrzał na zegar, sześćdziesiąt mil. Ładna szybkość jak na tak uczęszczaną szosę. Sara puściła jedną ręką kierownicę, a drugą wyciągnęła ku niemu.
– Proszę o papierosa. Są w skrytce przed panem.
Otworzył skrytkę i ze zdumieniem dostrzegł paczkę niebieskich gauloise’ów.
– Czy to te?
– Tak. Niech pan wyjmie jednego i włoży mi w usta. Szosa jest trochę zatłoczona. Nie chciałabym pana wpakować na drzewo. Siebie też nie. Proszę mi podać zapalniczkę.
Zrobił wszystko, o co prosiła, wyciągnął jarzącą się zapalniczkę, umieszczoną obok skrytki, i przytknął ją do papierosa Sary. Samochód mknął teraz jeszcze prędzej. Alex, który nie lubił zbyt szybkiej jazdy, poczuł się trochę nieswojo, ale postanowił, że ona tego nie zauważy.
– Co pani będzie grała na jesieni?
– Nie wiem jeszcze, ale prawie na pewno w Orestei Ajschylosa.
– Kasandrę?
– O Boże, nie! – roześmiała się. – Po cóż bym miała grać to lamentujące cielę?
– Przecież nie Klitajmestrę?
Zamiast odpowiedzi dodała gazu i zadeklamowała:
Przyhamowała gwałtownie. Zobaczył, że jej zaciśnięte na kierownicy palce zbielały. Wóz z sykiem sunął przez chwilę po szosie i zarzucił ostro. O krok przed kołami stało na środku szosy dwuletnie może dziecko i zasłoniwszy rękami twarzyczkę płakało, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że ułamek sekundy zadecydował o tym, że pozostało między żyjącymi. Sara wyskoczyła z wozu. Poszedł za jej przykładem. Zobaczył biegnącą od strony domu młodą kobietę w białym fartuchu.