Alex milczał. Maleńkie miasteczko, śliczne i tonące w ogrodach, skupione wokół niewielkiego gotyckiego kościółka o tępej kamiennej wieży, składające się z domków o ścianach poprzecinanych czarnymi dębowymi belkami pamiętającymi czasy Tudorów, zbliżyło się i błysnęło paroma szyldami małych, schludnych sklepików.
– Czy stary Malachi Lenehan ciągle jeszcze dogląda swoich róż? – zapytał Joe. – Poznałem go w czasie wojny, kiedy spędzałem urlop zdrowotny u Iana. Byliśmy wtedy obaj kontuzjowani. Mówił pani o tym chyba?
– O tym waszym skoku z palącego się samolotu? Tak. Opowiedział mi to tak, jakby skoczył z parterowego okna do ogrodu. Miał wtedy – zdaje się, odłamek pocisku przeciwlotniczego w ręce? Skakaliście w nocy, prawda? I był jeszcze z wami ktoś trzeci?
– Ben Parker – powiedział Alex.
– Czy widuje go pan?
– Czasami…
– Ian mówił mi, że jest inspektorem Scotland Yardu. Podobno… – zawahała się. – Pytał pan o starego Malachi. Tak, jest taki sam jak zawsze… Lubię go i zdaje mi się, że i on mnie kiedyś polubi…
Nagle zahamowała gwałtownie.
– Mój Boże! Dobrze, że mi pan przypomniał!
Zawróciła w miejscu, ocierając przednimi kołami o krawężnik, i pomknęła na powrót ku Malisborough.
– Co się stało? – zapytał Alex.
– Tytoń! – Zahamowała przed najbliższym sklepikiem. – Niech pan wysiądzie ze mną i pomoże mi wybrać tytoń dla niego. Nie było mnie w domu przez dwa tygodnie. Nie lubię przyjeżdżać z pustymi rękami.
Weszli. Joe kazał zapakować dużą niebieską puszkę Medium Playersa i kupił od siebie dobrą, prostą fajkę.
– Niech pan jeszcze chwilę zaczeka przy wozie – zawołała Sara i szybko poszła w górę ulicy.
Patrzył za jej drobną, oddalającą się sprężystym krokiem sylwetką i ku swemu zdumieniu myślał o tym, czy naprawdę przejechałaby tę dziewczynkę. Wiedział, że on sam skręciłby, nawet przy największej szybkości, gdyby tylko zdążył. Przecież zawsze istniała szansa uratowania się. A dziecko, uderzone przez pędzący samochód, nie mogłoby…
Zobaczył Sarę. Wyszła ze sklepu niosąc dwa jednakowe, zawinięte w papier pakunki.
– To dla dziewcząt – powiedziała – dla Kate i Nory. Dla Kate jasnoniebieski perkalik, bo jest młoda i ma złote włosy. A dla Nory szary w białe kwiatki. I o jard więcej, bo Nora przytyła ostatnio okropnie. To nasza kucharka, a Kate to pokojówka. Teraz mam już wszystko.
Znowu ruszyli.
– Czy naprawdę przejechałaby pani tę dziewczynkę, gdyby nie udało się pani zahamować? – zapytał.
– Tak. Przy tej szybkości jaguar nie utrzymałby się po nagłym skręcie. Nie było miejsca. Wpadlibyśmy do rowu, za którym co dwadzieścia pięć jardów rosło drzewo. To znaczy, że uderzylibyśmy w któreś z nich. A wtedy najprawdopodobniej zginęlibyśmy oboje. Nie mam prawa ani powodu cenić wyżej życie obcego dziecka, niż pana i moje. Ale zrobiłam, co mogłam, żeby do tego nie doszło.
– Ale przecież prowadziła pani za szybko.
– Wypadek nie byłby spowodowany szybkością, ale brakiem dozoru nad dzieckiem.
Alex nie odpowiedział. Przez chwilę jechali w milczeniu.
– Chociaż na dnie serca ma pan do mnie żal, że nie pozuję na rycerza bez zmazy, wie pan, że mam słuszność. – Prowadząc to auto wzięłam na siebie obowiązek ochrony naszego życia w tym samym stopniu, w jakim ta matka, rodząc dziecko, podjęła się opieki nad nim. Miałam tylko jedno wyjście: zrobić wszystko, żeby uratować dziecko, nie zabijając pana i siebie. Ale nie mówmy o tym… – Roześmiała się niespodziewanie. – Pomiędzy mężczyznami a kobietami jest pewna fundamentalna różnica: my nigdy nie analizujemy tego, co się nie stało. Jesteśmy na miejscu.
Wóz zwolnił i skręcił w wąską asfaltową drogę, prowadzącą prosto ku położonej nad brzegiem morza wielkiej kępie drzew. Szosa odchodziła tu na północ, omijając posiadłość szerokim łukiem; wewnątrz tego łuku mieścił się park i dom zwrócony frontem ku parkowi, tyłem zaś w kierunku urwistego brzegu, od którego oddzielał go szeroki dziedziniec, okolony kamienną balustradą. Auto minęło otwartą bramę, na zewnątrz której Joe dostrzegł mały namiocik campingowy, rozbity w trawie pod rozłożystym dębem. Wolno wjechali w szeroką aleję. Sara nacisnęła klakson i nie zdejmując z niego palca zajechała, trąbiąc, aż pod sam dom.
– Zawsze tak robię! – zawołała. Oczy jej świeciły radosnym, ciemnym blaskiem.
Zatrzymali się przed niskim tarasem, na który wybiegła kobieta w białej sukni, a za nią wysoki jasnowłosy mężczyzna w białym kitlu. Joe poznał w nim Iana Drummonda. Bez słowa Sara otworzyła drzwiczki, wbiegła na taras i zawisła na szyi swego męża.
IV. Joe Alex odkrywa mordercę
Pierwszą myślą Alexa, kiedy wyszedł z wozu i zaczął po szerokich stopniach wstępować na szeroki taras, było ostre, jasne wspomnienie dnia, kiedy z głową w bandażach i ręką na temblaku wysiadł z zielonego samochodu RAF-u i wraz z Drummondem i Parkerem stanął późnym wieczorem przed tym domem. Tylko po wąziuteńkich smugach światła wydostającego się przez szpary w gęstych zasłonach mogli wtedy sprawdzić, że dom jest nadał zamieszkany.
Było to piętnaście lat temu… dokładnie: szesnaście. Padał wtedy deszcz, ostry i skośny, gnany nadlatującym znad morza wichrem. Nie tylko ten dom, ale cała Anglia pogrążona była wówczas w ciemności. Nad wyspą szalał blitz i co noc eskadry z czarnymi krzyżami ciągnęły znad kontynentu, niosąc nad Anglię swój śmiercionośny ładunek.
W tej chwili świeciło słońce, a wojna była tak odległa, że wydawała się tylko wspomnieniem z dawno oglądanego filmu. Stała się już zupełnie nieprawdziwa, ona i jej umarli. Dom nie zmienił się od owego dnia. Zmienił się za to Ian Drummond. Przestał być owym smukłym, młodziuteńkim oficerem, i stał się cywilem w całym tego słowa znaczeniu: wysoki, rumiany, jasnowłosy i trochę otyły, stał w swoim białym kitlu i przyciskał do siebie smukłą, ciemną dziewczynę, która opowiadała mu coś prędko, nie zwracając uwagi na obecnych. Dobroduszny, miły Anglik, tuż przed czterdziestką, zadowolony z życia, pewny siebie, uczciwy, idący bez wahań raz obraną w życiu drogą. Tylko bardzo wysokie czoło i trochę roztargnione, spoglądające w dal mądre oczy mogły potwierdzać przypuszczenie, że jest to człowiek w pewien sposób nieprzeciętny.
Alex wszedł na najwyższy stopień i zatrzymał się przy stojących. Drummond delikatnie wyswobodził się z objęć Sary i wyciągnął ku niemu rękę.
– Ty się nie zmieniasz! – powiedział. – Ja już niedługo będę tłustym, pomarszczonym starcem, ale ty, Joe, ciągle będziesz wyglądał jak podporucznik. Dobrze, że już jesteś! – Rozejrzał się. – Przepraszam, Lucy! – zawołał. – Poznajcie się! To jest właśnie Joe Alex, którym zanudzałem was, ile razy pozwoliliście mi rozgadywać się o wojnie! A to jest Lucy Sparrow, żona mojego przyjaciela i towarzysza pracy… no i, oczywiście, znakomity lekarz. Na pewno Sara opowiedziała ci o niej w drodze.
– Oczywiście! – powiedziała Sara. – Oplotkowałam was wszystkich, z tobą włącznie. Jesteśmy przecież dosyć ciekawą grupą. A może to tylko nam się tak wydaje?
Joe uścisnął opaloną kobiecą rękę o długich, silnych palcach. Dopiero wtedy spojrzał w twarz Lucy.
Sara nie myliła się. Zobaczył przed sobą wysoką, wyprostowaną młodą kobietę o włosach tak jasnych, że wydawały się nieomal białe. Wielkie szare oczy, którymi spojrzała na Alexa, były mądre i spokojne, ale jednocześnie nieustępliwe i pełne czegoś, co gotów był nazwać łagodną dumą. Jak gdyby wiedziały, że Lucja Sparrow przez całe swoje życie robi tylko to, co uznaje za godziwe i słuszne, i nie sądziły wobec tego, aby powinna była je zakrywać powiekami albo odwracać. Owalna twarz o nieco wystających kościach policzkowych była urzekająco piękna i prześwietlona wewnętrznym blaskiem, podobnym do tego, jaki znaleźć można u owych zamyślonych kobiet Vermeera van Delft.