Pigieł, zgadując życzenie pań, podniósł ptaka i usiłował zademonstrować rozpiętość jego skrzydeł. W tej samej chwili pojawił się goniony ciekawością Dyzio ze służbowej wachty. W wiekowym drelichu, zmęczony, był owocem zakazanym na rufie podczas wizyty zwiedzających i to w obecności komendanta.
Po historii z termometrem Dyzio nie istniał w wyobraźni komendanta jako homo sapiens mariniensis, i należał już, przez swe zainteresowanie Darwinem, do praszczurów ludzkiego rodu. Widząc go teraz ubranego w coś co kiedyś można było nazwać drelichem, komendant poczuł w sobie wzbierającą nawałnicę. Dyzio zaś, gdy usłyszał skierowane do Pigła pytanie, na które ten nie mógł odpowiedzieć, przejęty widokiem leżącego na jego rękach ptaka, zaczął płynną i poprawną angielszczyzną tłumaczyć, co to znaczy uszczelnienie przestrzeni pomiędzy deskami za pomocą pakuł i specjalnej masy zwanej pakiem. Że właśnie on, Sforza, czuje się powołany do wyszukania tego zupełnie niewidocznego dla oka przecieku, ale przeciek bez wątpienia jest, ponieważ w tym miejscu woda kapie mu do hamaka.
Sprawa ta niesłychanie zainteresowała komendanta, który natychmiast kucnął obok Sforzy, by lepiej zobaczyć to słabe miejsce swego statku. Przeciek był tym ciekawszy, że kalfatrowanie wykonał przed miesiącem doskonały specjalista od tych spraw, cieśla okrętowy Owsik. Nad głową nieszczęsnego potomka Sforzów i Bogu ducha winnego cieśli zawisła groźna burza. Szczęściem nagła zmiana wiatru zmiotła nagromadzone chmury.
Sforza twierdził, że poświęcił Owsika, by uratować swoje życie. Komendant nigdy nie wracał do rzeczy przeszłych, przyszłość przynosiła tyle nowych i ciekawych spraw, że na tamte nie miał po prostu już czasu.
Była jednak jedna rzecz, która komendanta stale drażniła i o której pamiętał - to ubiór Dyzia. Ubiór, który w zasadzie niby niczym się nie różnił od ubioru pozostałych kolegów. Każda jednak jego część miała swoistą indywidualność, podobnie jak i sam właściciel, i żyła swoim odrębnym życiem. Pomimo że wszystko było uszyte specjalnie na Dyzia, całość sprawiała wrażenie, że została zdjęta z kogoś innego. Komendant nie mógł się pogodzić z wyróżniającą się indywidualnością ubioru Dyzia, toteż między nim i Dyziem dochodziło często z tego powodu do ożywionej konwersacji. A ponieważ w takich rozmowach głos Dyzia przypominał dziwnie głos komendanta, przypadkowi słuchacze mieli zawsze dużo uciechy.
W podróży tej Dyzio wylosował miejsce na rostrach, na których stał szybkobieżny dziesięciowiosłowy kuter reprezentacyjny. Całe rostry były w zasięgu wzroku komendanta stojącego na rufie. Dyzio, zgodnie z zasadami gry, stanął na rostrach i stał na nich tak długo bezczynnie, aż komendant zainteresował się jego osobą. Aby odwrócić uwagę od swej garderoby, która stale była tematem dyskusji i zyskiwała sobie coraz bardziej ujemną opinię, Dyzio złapał do ręki nieopatrznie pozostawiony na rostrach termometr do mierzenia temperatury wody. Na pokładzie pod rostrami leżało jeszcze płócienne wiadro, jedno z tych, jakie wyrabialiśmy na statku. Dyzio, udając że nie widzi zainteresowania komendanta swoją osobą, przyłożył sobie termometr do ucha.
Na ten widok komendant zawołał wielkim głosem:
- Chaleraa! Co wy robicie?
"Cholera" w żadnym wypadku nie odnosiła się do Dyzia. Był to radosny okrzyk myśliwego przekonanego, że zwierzyna mu nie ujdzie. Był to w każdym wypadku wykrzyknik przyjazny.
- Słucham, czy idzie, panie komendancie! - swym podobnym do komendanta głosem odkrzyknął Dyzio, francuszczyzną objaśniać pochodzenie ptaka, jego zwyczaje i przyczynę obecnej tragedii. Wymienił cały rodowód po łacinie i tak się zapamiętał w opisywaniu tego rzadko spotykanego okazu, że zapomniał o komendancie. Mówił z taką werwą i znajomością przedmiotu, że oczarował całe towarzystwo. Pytanlia już teraz sypały się jedno po drugim. Dyzio był w swoim żywiole. Pokazywał kształty pazurów i dziobu, upierzenie i cechy charakterystyczne dla tego gatunku. Gdy była mowa o barwach, musiał odstąpić na chwilę głosu Pigłowi, który rozwinął przed słuchaczami swoją teorię równowagi barw.
Całe towarzystwo na rufie wydawało się nie dostrzegać niedostatków w ubiorze Dyzia. Wszyscy byli wyraźnie zdumieni nieoczekiwanym wykładem i jego wysokim poziomem.
Gdy wyczerpał się cały temat przelotnego ptaszka, uśmiechnięty i zadowolony komendant spytał Dyzia:
- Który z was lepszy ornitolog, on czy wy? - mówiąc to wskazał na Pigła.
- On - bez chwili namysłu odpowiedział Dyzio.
- Mnie się wydaje, że chyba wy - uśmiechając się pod wąsem powiedział komendant. - Bo wy cały czas mówiliście.
- O nie, on jest lepszym ornitologiem, panie komendancie - upierał się Dyzio.
- Dlaczego on? - dziwił się komendant. - Czy on też tak dużo studiuje jak wy? Czy więcej od was? - pytał dalej.
- Nie, panie komendancie - odpowiedział Dyzio - ale on zjada jajecznicę z trzydziestu jaj, a ja tylko z piętnastu.
Dalsza rozmowa, pomimo obecności bardzo dystyngowanego towarzystwa z dyplomacji, zakończyła się wybuchem śmiechu, z którego można było jednak wyłowić dźwięk grecki, przypominający określenie "osobliwy".
WIATR
W ciągu ośmiu dni bezustannego wschodniego wiatru mieliśmy możność doznać wszelkich wrażeń będących ongiś udziałem żeglarzy na dużych żaglowcach, a uzależnionych od humorów ich kapitanów. Można by je zawrzeć w granicach określonych nazwami: OKRĘT-PIEKŁO i PŁYWAJĄCY DOM RODZINNY.
Kapitan naszego szkolnego żaglowca, podobny łudząco do współczesnego mu komika filmowego Maxa Lindera, był tylko odrobinę mniej zabawny od tego popularnego artysty. Posiadał natomiast genialną umiejętność błyskawicznego przechodzenia od nastroju kapitana na OKRĘCIE-PIEKŁO, wołającego wielkim głosem: "Kobiety mam zamiast oficerów! Trzy dni już jesteśmy w morzu, a jeszcze nie widziałem krwi na pokładzie!" do nastroju żony kapitana na PŁYWAJĄCYM DOMU RODZINNYM, troszczącej się nie tylko o załogą, ale i o przygodnie opadłe na statek ptaki. Nie należy tu mylić Pływających Domów Rodzinnych, na których surowe życie marynarskie łagodzone było ciepłem domowego ogniska przez żony kapitanów obdarzone wielkim i dobrym sercem, z KURZYMI FREGATAMI, gdzie rządziły również żony kapitanów, lecz całkowicie pozbawione serca. Mieliśmy na stażu w tym rejsie oficera marynarki wojennej o gołębim sercu, co zadecydowało, iż podjął się on opieki nad kilkoma gołębiami, które - zabłąkane na Atlantyku - opadły na pokład naszego żaglowca idącego na Morze Czarne. Podczas wykonywania zwrotu przez sztag, gdy cała załoga stała przygotowana do brasowania foka, to jest obrócenia wszystkich rei na przednim maszcie za pomocą lin zwanych brasami, usłyszeliśmy oczekiwaną komendę wydaną wielkim głosem przez kapitana za pomocą tuby mosiężnej, wyczyszczonej do granic wytrzymałości metalu: