Po raz trzeci podjechaliśmy do tej samej szalupy dziobem, tym razem szczęśliwie przywiązaliśmy ją. Jednak marynarze znajdujący się wewnątrz nie mieli siły wejść po drabince, nawet rzuconej liny nie mogli obwiązać na sobie. Trzech z nich, nie dając znaku życia, leżało bezwładnie w szalupie napełnionej po brzegi wodą. Jeden z naszej załogi, nie namyślając się długo, zszedł na dół i wskoczył do rzucanej falą szalupy, kolejno wiązał bezwładne ciała, które następnie wciągano na pokład.
Tylko dwóch ludzi udało się odratować, pięciu pozostałych oddało swoje młode życie morzu. Z drugiej szalupy zdołaliśmy uratować całą załogę.
Dzięki umiejętnie prowadzonej akcji ratowniczej naszego kapitana P.T. dwadzieścia trzy osoby zostały wyratowane, lecz niestety tym pięciu nie udało się przywrócić życia, mimo usilnych zabiegów. Łódź podwodna zdołała wydrzeć morzu tylko dziewięciu marynarzy, reszta straciła życie w zimnych odmętach oceanu.
M.P.
Walka z bombowcami i okrętami podwodnymi budziła w chłopcach odrazę. Walka z samym morzem, taka w której morzu przeciwstawiał się kunszt wiedzy nawigatora - budziła w nich ciekawość i była potwierdzeniem od wieków odkrytej prawdy, iż niebezpieczeństwo na morzu posiada również swą istotną wartość.
Prawie na każdym statku, który zginął, znajdowali się uczniowie z "Daru". Ich starsi koledzy, kapitanowie - zgodnie z romantyzmem, który ich zaprowadził na morze - trwali zawsze do ostatniej chwili na powierzonym im statku. Oto zamieszczona w "ZNÓW RAZEM" relacja naszego ucznia z ostatniej chwili jednego z polskich statków, "Cieszyn", o którym sucha wzmianka doniosła: "Zatonął wskutek działań nieprzyjaciela".
Okropny wstrząs... Fontanna wody wpada na pokład. Trzask pękających lin i szum uciekającej z maszyny pary.
Ktoś biegnie po pokładzie. Ktoś wkłada pośpiesznie pas. Co się dzieje... trafili, czy nie?...
Ster nie działa...
Spoglądam w górę. Są. Niebo usiane wybuchami pocisków, a wśród ognia i dymu... oni... szatany... dwanaście... zawracają i znowu padają bomby, jedna za drugą. Znowu okropny gwizd, huk i wstrząs. O Boże! Czy to już koniec?
Tuż koło burty dwie fontanny, dalej dwie inne...
Wśród huku dział i bomb, trzasku karabinów maszynowych słychać donośny głos kapitana: "Do działa!" Biegniemy w kilku. Cóż z tego. Nasze "działo", raczej granatnik, nie przystosowało się do warunków - nie wytrzymało próby. Wstrząs był za duży nawet dla niego. Wyleciało z podstawy i leży teraz na pokładzie. Bezużyteczny kawał rury. Nie mamy nawet czym się bronić.
A oni latają i rzucają jedną bombę za drugą pomimo gęstego ognia artylerii, pomimo że jeden czy dwa uciekły z placu widocznie trafione.
Ktoś twierdzi, że widział jeden spadający do wody.
Rozglądamy się wkoło. Niedaleko, jakieś dwieście, może trzysta metrów, tonie statek. To jego ostatnie chwile. Dostał w maszynę, eksplodowały mu kotły.
Nie trwało długo - kilka minut. Zamknęła się nad nim woda. Na powierzchni paru ludzi.
Reszta została na posterunku,.. CZEŚĆ WAM, KOLEDZY!
A co z nami? Z maszyny ciągle słychać szum uciekającej pary, a do luków przybywa coraz więcej wody. Konwój rusza w dalszą drogą. My zostajemy. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy... Toniemy.
Ostatnim spojrzeniem żegnamy tonący statek... Na rufie powiewa, jeszcze bandera. A na mostku stoją oni. Spełniają swój obowiązek. Chociaż to może nie ma sensu, chociaż los statku został już przesądzony, ich obowiązkiem jest pozostać do końca.
W.K.
Ci, co przeżyli, podejmowali dalszą walkę. Nieprzerwanie.
Suną ciemne sylwety okrętów
nieprzerwanymi rządami...
Znaczą odmęty oceanów
długimi smugami kilwaterów
W wysiłku zasapane motory-
charczą nierównym oddechem
pośpiechu...
Zmęczone zawory
z trudnością wstrzymują napór pary...
Ludzie macza się żarem
ognia buchającego na rusztach...
W jednostajnym znoju
płyną konwoje
po ZWYCIĘSTWO
J.W.
Wiersz ten nosi tytuł "KONWÓJ". Major umieścił go w swej kartotece zaraz za opisem ostatnich chwil zatopionego statku.
Pełna niebezpieczeństw służba, troska o statek i przekazywana w formie rady uwaga "musisz pokochać swój statek" - znalazła zrozumienie u "naszych dzieci", świadczy o tym chociażby taka wypowiedź:
Morze gruntownie zmieniło swą rzeczywistość. Zrzuciło maską namiętnego uśmiechu podzwrotnikowych nocy. Ujrzeliśmy jego prawdziwe oblicze. Umorusane pyłem węglowym, pokryte bruzdami fal, zroszone obficie potem wysiłku fizycznego - oblicze morza pracy. I dziwne, że ta szara, bezbarwna, brzemienna trudem żmudnej codziennej "uprawy morza" rzeczywistość ma bardziej istotny sens, wyraz głębokiej i trwałej wartości. W tej bowiem naprawdę ciężkiej pracy rodzi się, całkiem niezrozumiałe dla ludzi lądu, przywiązanie marynarza do swego zawodu.
Nie w podróżach wycieczkowiczów i turystów pierwszej klasy luksusowych Dinerów", lecz w trudach bytu tysięcy ludzi morza rodzi się zrozumienie jego wartości. Nie barwne, tracące egzotyką okładki zeszytów "Morza", lecz stronice dzienników okrętowych dają obraz istotnego znaczenia i ogromu potęg, jakie zawierają za brzegami lądów stałych niezmierzone przestrzenie słonych wód.
Niewątpliwie kiełkowało już w nas zrozumienie wartości morza, a nawet zakwitnąć potrafiło tak wspaniałym owocem jak Gdynia. Zbyt często jednak pióro autora emocjonującej powieści kazało "majtkowi" bohatersko walczyć z żywiołem nieokiełzanym lub urządzać burdy w podejrzanych knajpach portowych. Stosunkoioo zaś mizerne dawało pojadę o zwykłym codziennym życiu współczesnego marynarza.
Niestety, za mało w nim dla autora powieści pikanterii, dreszczu emocji i efektownych scen romantycznej walki.
Marynarz walczy, ale codziennym bohaterstwem walki o chleb, a pośrednio i o polską, morską racją stanu.