Przypomniało mi się, co opowiadał Bodek o swych podróżach po , Amazonce po ucieczce z Kaolaku.
Szli w górę rzeki. Marynarze przygotowywali windy do załadunku. Na przegrzanej już windzie ładunkowej stanął na zaworze od pary marynarz wspinający się do wiszącego nad windą bloku, by poprawić przechodzącą przez blok linę stalową. Zwoje tej liny leżały na bębnie tej samej windy, gdy nieostrożnym ruchem nogi marynarz włączył parę. Winda ruszyła, a obracający się bęben okręcił dookoła ciała marynarza sploty stalowej liny. Zanim koledzy dobiegli i zatrzymali windę, nieszczęśliwiec został okręcony dookoła bębna i w straszliwy sposób poszarpany i połamany.
Na statku nie było nikogo, kto by mógł lub chciał zrobić pierwszy opatrunek. Bohdan sam jako kapitan musiał podjąć się tej ciężkiej operacji. Kazał przygotować do niej wszystko w salonie na stole. Nieprzytomnemu z bólu zrobił na razie zastrzyk z morfiny. Ale co dalej? Nie miał wątpliwości, że człowiek ten nie wyżyje, ale musiał zrobić wszystko, co było w jego mocy, by mu ulżyć.
- Przygotowałem się - opowiadał potem - do operacji, ale gdy miałem rozpocząć układanie w odpowiednich miejscach pomiażdżonych części ciała i zszywanie porwanej skóry - ręce odmówiły mi posłuszeństwa. Musiałem jednak tej operacji dokonać. Dura lex sed lex.
Zabrałem się do operacji. -Nie silę się opowiadać, jak musiałem się opanować, by złożyć to zmasakrowane ciało. Straciłem poczucie czasu. Wydawało mi się, że wykonywanie tego obowiązku trwa już wieki. Sam byłem blisko śmierci jak mój pacjent. Statek był na okres wojny obficie zaopatrzony w środki znieczulające i dezynfekujące, w igły i nici do szycia skóry ludzkiej. Dezynfekowałem, ustawiałem i nastawiałem pogruchotane kości według mych najlepszych wiadomości nabytych podczas beztroskich chwil w szkole morskiej. W tamtej chwili żałowałem, że się pilniej tego nie uczyłem. To co już ustawiłem i złożyłem, zszywałem. Nareszcie ostatni szew. Rannego przeniesiono do kabiny. Usiadłem na fotelu i rozpłakałem się głośno. Płacz przyniósł mi ulgę. Nie wiem, czy kiedy byłem pod większym napięciem nerwowym. Nie umiem opowiadać.
Droga do Miska wiodła w górę po wodach Amazonki, która ma kolor kawy z mlekiem, ale koło miasteczka Santarem można dostrzec na rzece przezroczyste zielone smugi wody rzeki Tapajós, które wpadając do Amazonki usiłują walczyć o swą barwę z wodami Amazonki. Po nierównej walce wkrótce są przez nie pochłonięte.
Na postój zatrzymaliśmy się przy zawieszonym na wysokim brzegu Amazonki miasteczku Parintins. Jego nazwa pochodzi od bitnego szczepu Indian znanego z ludożerstwa. Opisy walk tych wojowników czytane w dzieciństwie wydawały mi się wówczas bajkami. Na statku angielskim, gdzie byłem oficerem nawigacyjnym, zabieraliśmy z Be-lem dwóch pilotów - Indian. Byli to wspaniali piloci. Widzieli w nocy i wiedzieli o każdej niespodziance, która nas może spotkać na Amazonce. Znali historię każdego osiedla i każdej plantacji. Gdy odchodziliśmy z Parintins, jeden z pilotów powiedział mi, że w roku 1925 Parintinsowie zjedli rodzinę osadników mieszkającą w pobliżu tego miasteczka.
Po przejściu wielu setek mil w górę rzeki wśród biało-kawowych wód Amazonki pojawiają się przeźroczysto-czarne smugi wód Rio Negro - Rzeki Czarnej.
Pilot z przyjemnością opowiada, że na tym cyplu, koło którego obie rzeki się spotykają, .pierwsi Hiszpanie zostali zaatakowani przez Indian. Czerwonoskórych wojowników prowadziły do boju nagie amazonki uzbrojone w łuki. Miało ich być dwanaście. Ich strzały raziły śmiertelnie ośmiu Hiszpanów. Kronikarz tego zdarzenia, padre Gabriel, sam stracił w tej walce oko. Przebiła je strzała jednej z amazonek.
Skręcamy w prawo i wchodzimy na czarne wody Rio Negro. Za chwilę stajemy przy pływających nabrzeżach miasta Manaus.
Przez wiele lat nie można było tu zbudować portu, aż znalazł się Polak, który go zbudował. Różnica poziomu wód dochodzi do trzydziestu trzech stóp, wobec czego nabrzeże musi podnosić się i opadać wraz z wodą. Nabrzeże to leży teraz na olbrzymich bekach z czystego żelaza i wskutek dziwnej własności wody Rio Negro nie rdzewieje. Te olbrzymie nabrzeża zakotwiczone są na stałe. Łączy je z magazynami stojącymi na wyniosłym brzegu kolejka linowa. Od tej chwili rozkwit miasta został zapewniony. Przedtem Hiszpanie zbudowali tu fort, który służył jako baza wypadowa do polowań na niewolników, i zwany był Barra de Rio Negro. Obecna nazwa Manaus pochodzi od nazwy szczepu Indian tu osiadłych.
Manaus wyrosło z żywicy drzew gumowych, z dorzecza Amazonki. Indianie zbierający żywicę - tak zwani seringueiro - dorabiali się w końcu zeszłego stulecia olbrzymich fortun. Przegranie przez seringueiro jednego wieczoru w karty trzech i pół miliona rejsów (półtora tysiąca dolarów w złocie) nie należało do rzadkości. Warunki ich życia i pracy można streścić w jednym zdaniu: "jedno życie za jedną tonę". Pomimo to Indianie byli wdzięczni Amazonce za to, czym ich darzyła. Dali dowód swej miłości do rzeki, budując dla niej za dziesięć milionów dolarów operę, w której najlepsze orkiestry świata miały grać nie dla publiczności, lecz dla Amazonki, którą sobie upostaciowali jako tłum zbrojnych amazonek, walczących niegdyś przeciw białym przybyszom. Nawet ulice miasta Manaus wybrukowali kamieniami białymi i czarnymi - falisty biało-czarny deseń miał symbolizować fale Amazonki i Rio Negro. Każdy kamień sprowadzony w głąb dżungli kosztował około dolara.
Indianie i dżungla przypomniały mi zabawy w Indian w latach dziecinnych. W zabawach tych lubiliśmy wymawiać bardzo wyraźnie nazwy miejscowości w języku hiszpańskim. Były tam nazwy takie, jak Hacienda del Venado i jeszcze bardziej dźwięczna nazwa jeziora Salto del Auga. Ale i te wspaniałe nazwy zostały zaćmione przez nowe, spotkane na Amazonce. A MAE DE LUA - to nazwa ptaka znad Amazonki, oznacza tyle co "Matka Księżyca". Ptak ukazuje się w księżycowe noce i wydaje okrzyk przypominający wołanie o pomoc ginącego w dżungli seringueiro - nie liczącego na to, że ta pomoc nadejdzie. SAO MIGUEL DOS MACACOS - to nazwa portu, w którym ładowaliśmy olbrzymie pnie słynnego drzewa brazylijskiego, a znaczy tyle co "święty Michał wśród małp".