- Fook doookołaaaaa!
I zaraz następnie ten sam głos dodał:
- Panie Popieeel! Dlaczego gołębie wody nie maaaająą?
W ciągu tego strasznego tygodnia każdego ranka na kursie nord ukazywały się przed bukszprytem naszego żaglowca wierzchołki gór Sierra Nevada zaróżowione promieniami słońca. W nocy, na kursie south przed bukszprytem mrugało do nas światło latarni morskiej Alboran. Wszystkie nasze zwroty przez sztag, wykonywane co sześć godzin podczas lawirowania na południku wysepki Alboran, nie dawały pożądanego rezultatu: wschodni wiatr nie pozwalał na przebicie się na szersze wody Morza Śródziemnego. Jak wskazówka w zegarku, co sześć godzin bukszpryt pokazywał zidentyfikowany już przez nas szczyt Cerro de Mulhacen, a następnie - Alboran, latarnię morską lub jej światło.
Przez pierwsze cztery dni z zapałem ćwiczyliśmy oversztagi opromienione miłym uśmiechem naszego kapitana. Piątego dnia jego humor uległ gwałtownej zmianie. Kapitan zaczął szukać winnych tego, że już piąty dzień nie możemy się posunąć nawet o jeden kabel na wschód.
Winni okazali się przede wszystkim sternicy, bo nie dość ostro sterowali na wiatr, oraz wszyscy uczniowie, bo zbyt opieszale brasowali reje. Wobec tego przy każdym zwrocie traciliśmy to, cośmy zyskiwali przez sześć godzin posuwania się, teoretycznie kursem siedem rumbów do wiatru.
Kapitan zaczął szaleć. Strasznym głosem obwieszczał nam, że nic nie umiemy robić, że będzie sam chyba za nas sterował. Każdy się dowiadywał, że wszystko co w tej chwili wykonuje, jest zrobione nie po marynarsku, bez pojęcia, źle. I wtedy któryś z uczniów w chwili największego krzyku kapitana zaśpiewał:
- Pyton szaleeeeeje! Pyton szaleeeeeeje! Od tej chwili kapitan został PYTONEM.
Gdy po dokonaniu porannego zwrotu wachta nasza zajęta była zmywaniem i szorowaniem pokładu na rufie, w otwartych drzwiach prowadzących do kajut kompanii ukazał się kapitan:
- Aaaaa, chalera! Nawet myć nie umiecie porządnie! Szczotki nikt nie wie, jak trzymać!!!
Nie dokończyliśmy słuchania opinii o naszej pracy. Wszyscy jak jeden mąż rzuciliśmy szczotki i biegiem pognaliśmy na dziób, pod bak - do naszego ustępu, śpiewając po drodze:
- Pyton szaleeeje!
Zaledwie zatrzasnęliśmy drzwi "budynku bez okienek i kominka", usłyszeliśmy tupot nóg biegnącego za nami oficera wachtowego. Natychmiast złapaliśmy za klamkę nie pozwalając mu wejść do środka. Czwarty oficer był naszym starszym o jeden rok kolegą. Trzymaliśmy drzwi mocno, więc musiał rozpocząć z nami pertraktacje:
- Chodźcie na pokład - namawiał - wracajcie do roboty!
- O, nie! Nie może tak być! Zapędź wpierw Pytona pod pokład!
- Zwariowaliście?!
- Zapędź Pytona! Umrzemy tu z głodu, ale nie wyjdziemy, zanim go nie zapędzisz pod pokład. Innego wyjścia nie ma!
Nie mogąc się z nami dogadać, poszedł na rufę. Miał tak grobowy wyraz twarzy, że Pyton, posiadający dobre serce, zaniepokoił się natychmiast:
- Nu, co się stało? - spytał.
- Wachta boi się pana kapitana!
- Dlaczego się boją?
- Pan kapitan powiedział, że nic nie umieją robić, więc się boją.
Sobowtór Maxa Lindera uśmiechnął się:
- Nu, to ja pójdę do kabiny.
Do naszego przybytku zastukał uczeń nawigacyjny z radosną wieścią, że nie ma już Pytona na pokładzie. Wróciliśmy do roboty i szybko zabraliśmy się do szorowania pokładu. Musieliśmy się spieszyć, by odrobić stracony czas.
Akurat gdy już wszystkich ogarnął zapał do pracy, ukazał się na pokładzie kapitan. Na jego widok, bez komendy, rzuciliśmy szczotki i pędem zbiegliśmy po trapach prowadzących na śródokręcie, by skryć się pod bakiem. Doszedł nas radosny okrzyk:
- Chalera! Naprawdę się boją!
Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy naszego kapitana wchodzącego do pomieszczeń oficerskich. Wróciliśmy do roboty.
Wiatr wciąż nie zmieniał kierunku: east, stale east!
Po południu wydało się nam, że szał Pytona doszedł do szczytu. Z okrzykiem: "Chalera! Trzeba złożyć ofiarę, żeby wiatr się zmienił!", nim ktokolwiek zdołał się zorientować, zerwał z siebie wspaniałą olbrzymią lornetkę, nabytą za pieniądze z trudem oszczędzane przez kilka lat, i cisnął ją za burtę. Czekając na skutek tej ofiary, doczekaliśmy się szóstego dnia bezustannie wiejącego wschodniego wiatru.
Szósty dzień rozpoczął się również od cicho nuconej pod nosem piosenki "Pyton szaleje". Pierwsza wachta cierpliwie znosiła niepochlebne opinie o swojej pracy głośno wypowiadane przez kapitana. Po śniadaniu ci, którzy zajęci byli w pobliżu rufy, usłyszeli znajomy głos kapitana, komenderującego donośnie sobie samemu:
- As! dwaa! as! dwaa!
Głos dochodził z dolnych pomieszczeń na rufie.
Kapitan sam sobie podawał komendy zazwyczaj jedynie w porcie, z okazji "spotkania się" z wąsem od brasów foka z lewej burty. Wąs ten, długości około pół metra i grubości ramienia, odlany z żelaza, służył do zwiększania kąta pomiędzy końcami rej a miejscem zamocowania brasów. Umieszczony był na śródokręciu, tuż pod relingiem, prostopadle do lewej burty statku. Przed wielu laty został lekko zgięty. Zgięcie było znikome i nikomu w niczym nie przeszkadzało, z wyjątkiem kapitana.