Niektóre opowiadania bawiły całe nasze 'pokolenie, dlatego usiłowałem je uchronić przed zapomnieniem. Można w nich niekiedy do-patrzeć się niedyskrecji w stosunku do osób, które w nich zostały opisane w okolicznościach wzbudzających wesołość. W tych wypadkach, kiedy to było możliwe, starałem się uzyskać pozwolenie danej osoby. Tak się rzecz miała z jednym z kapitanów występującym w kilku opowiadaniach. Spotkałem go w Gdyni na ulicy 10 Lutego i podczas rozmowy spytałem, czy mogę o nim pisać.
- Ale - zastrzegłem - jeżeli nie zamieszczę tych wszystkich powiedzeń pana kapitana i zabawnych okoliczności z nimi związanych, to nie jestem pewien, czy same pana walety będą ciekawiły Czytelników. Niech pan kapitan sam zadecyduje, czy mogę to wszystko opisać.
- Nu, wie co! Nu, prawda! Nu, tak co robić? A? I po chwili wspólnego milczenia usłyszałem:
- Nu wie co, Nu chętnie się sam uśmieje. Nu, pisz pan!
Nie mogłem niestety spełnić życzenia tych licznych Czytelników, którzy prosili o opisanie przygód wszystkich moich kolegów. Zajęłoby <to mi sporo lat pracy. Starałem się natomiast w miarę możliwości spełnić prośby tych, którzy prosili o jak najszerszy materiał ilustracyjny. "Chcemy wiedzieć, jak wyglądaliście. Chcemy widzieć chociażby sylwetki ludzi, o których czytamy. Chcemy mieć chociażby pojęcie, jak wyglądały statki, pomieszczenia, gdzie rozgrywa się akcja. Niektórzy z nas nie byli nawet nigdy nad morzem. Nie chcemy odnośników i zawiłych tłumaczeń. Chcemy widzieć. Prosimy o album." Te słowa powtarzały się w listach najczęściej. Zamieszczone zdjęcia w większości zostały nadesłane samorzutnie przez Czytelników. Nie wszystkie z nich są najlepsze pod względem techniki wykonania. Niektóre podniszczył czas, minione dni nie sprzyjały spokojnemu leżeniu fotografii w rodzinnych skrytkach i albumach, ale prawie każde z nich to dziś już dokument i historia, a wszystkie, nawet te, którym czas zatarł ostrość konturów, spełniają życzenie Czytelników - pozwalają "widzieć". Gdzie nie mogłem "opisać" kolegów, starałem się chociaż ich pokazać, takich jakich utrwaliła ręka czasem niewprawnego fotoamatora.
Za nadesłane zdjęcia składam podziękowania: panu Tadeuszowi Doboszowi, panu inż. Antoniemu Garnuszewskiemu, panu inż. Olgierdowi Jabłońskiemu, pani Zofii Jakubowskiej, panu kpt. Tadeuszowi Jasickiemu, panu kpt. Bohdanowi Jędrzejewskiemu, panu Henrykowi Kabatowi, panu Aleksandrowi Krawczyńskiemu, pani Halinie Król, pani Hannie Kuczyńskiej, panu Alojzemu Kwiatkowskiemu, pani Zofii Lubienieckiej, panu dr Marianowi Maniszewskiemu, panu Jerzemu Micińskłemu, pani Bożenie Niczko, pani Janinie Rokickiej, profesorstwu Ludwice i Józefowi Salewiczom, pani Zofii Serbinowicz, panu Józefowi Smoczykowi, panu Florianowi Staszewskiemu, pani Barbarze Steckiej Mitschein, panu kpt. Kazimierzowi Szczęsnemu, pani Stanisławie Świłło, pani dr Jadwidze Titz-Kosko, panu Wacławowi Urbanowiczowi, pani Bogumile Wiśniowskiej, pani Marii Wysłouchowej, pani Jadwidze Zielińskiej.
Redaktorowi tej książki, pani Marii Jasik, za wnikliwą i serdeczną troskliwość dla książki i wyrozumiałą cierpliwość dla autora składam najserdeczniejsze podziękowanie.
Wielu z Czytelników zapytywało w listach, jaka jest dzisiejsza młodzież, która przyszła do pracy na morzu, i czy dzisiaj dzieją się na nim rzeczy równie ciekawe. Aby dokładnie odpowiedzieć na te pytania, należałoby napisać kilka książek. Ograniczę się tylko do krótkich przykładów spośród tych uczniów szkół morskich, których miałem przyjemność uczyć.
Następcy Jana Kuczyńskiego - który swą wyprawą na łodzi ratunkowej "Wiking" dowiódł, iż przy bardzo małym nakładzie kosztów i wykorzystaniu niepotrzebnego już sprzętu można kształcić młodzież na morzu - to Jerzy Tarasiewicz i Janusz Misiewicz, uczniowie Szkoły Morskiej w Gdyni. Na starej łodzi ratunkowej z "Batorego", zreperowanej dzięki pomocy kpt. ż. w. Tadeusza Meissnera i nazwanej "Chatka Puchatka", ruszyli w NIEZNANE.
Najpierw próbna podróż śladami Kuczyńskiego na wyspę Oland, a potem we dwójkę z Gdyni do Barbados, po czym-samotna już podróż Tarasiewicza z Barbados na Porto Rico. Ci dwaj chłopcy dowiedli słuszności tego, co napisał kapitan Mamert Stankiewicz: "żywioł morza nie jest ani wrogi, ani przyjacielski, ale bezwzględny i wymaga od człowieka ciągłego napięcia jego uwagi, ażeby nie być zgniecionym". Wykazali również, iż dobra znajomość fachu czyni wszystko łatwym.
Na pocztówce przysłanej mi z Madery pisali, że za pomocą rozklekotanego zegarka na ręku i sekstantu potrafili na łodzi ratunkowej obliczyć astronomicznie swą pozycję i przy widzialności czterech mil morskich trafili na Maderę. Cóż dopiero mówić o ich opanowaniu sztuki nawigowania wśród najsilniejszego sztormu - a mieli właśnie w tej podróży dowieść, że w doświadczonych rękach łódź ratunkowa jest środkiem niezawodnym na wypadek, gdy zajdzie potrzeba szukania na niej ostatecznego ratunku. Stosowana przez nich sztuka sztormowania z falą pozwoliła im na prowadzenie łodzi po grzbietach fal podczas huraganu i na osiągnięcie przy tym prędkości fali. Miesiące spędzone przez obydwu w odkrytej łodzi same mówią o ich harcie i wytrzymałości.
A oto jeszcze jeden z nich, Ryszard Sieczka. Tym razem ze Szkoły Rybołówstwa Morskiego. Nieśmiały uczeń, rumieniący się przy odpowiedziach stał się głośny jako kapitan trawlera, gdy na Morzu Północnym podczas bardzo silnego sztormu uratował czternastu ludzi załogi angielskiego trawlera. Oba trawlery miały jednakowe warunki. Na sztormowej fali Sieczka potrafił natychmiast podejść do rozbitków z przewróconego statku i zabrać wszystkich na pokład, wykazując znajomość morza, siłę woli i wielkość serca.
I jeszcze jeden. Janusz Tłuścik. Podczas połowów na Morzu Północnym w czasie wyrzucania sieci na dużej fali lecąca za burtę lina trałowa utworzyła pętle, które porwały za sobą drugiego oficera. Janusz nie namyślał się wcale. Zdawał sobie sprawę, że ułamki sekundy mogą zadecydować o życiu człowieka, który może już jest nieprzytomny lub i poraniony i nie będzie zdolny ani przez chwilą utrzymać się o własnych siłach na wodzie. Tak jak stał, bez straty czasu na nakładanie pasa ratunkowego, skoczył za drugim oficerem za burtę i zdołał go wyłowić.
W Mariehamn, na Wyspach Alandzkich mieszkają państwo Erikson. Kapitan Gustaw Erikson rozpoczął pracę na morzu jako dziesięcioletni chłopak, mając lat dziewiętnaście dowodził statkiem. Właścicielem dużego żaglowca stał się mając lat czterdzieści. Nie mógł się pogodzić z myślą, że coraz większa ilość parowców i otwarcie Kanału Panamskiego skazują najpiękniejsze żaglowce na śmierć. Postanowił je ratować. W ten sposób powstała słynna flota Eriksona, na której jako załoga odbywali dalekie podróże ci, co chcieli chociażby raz w życiu przespacerować się po największym gościńcu świata. Druga wojna światowa zniszczyła i te ostatnie żaglowce. Kapitan Erikson i jego żona, czarująca pani władająca z łatwością kilkoma językami, mieszkają nadal w Mariehamn. Żaglowce szkolne wszystkich krajów uważają za swój obowiązek złożyć im kurtuazyjną wizytę. Uczyniły to samo żaglowce Szkoły Rybołówstwa Morskiego w Gdyni. Uczniowie potrafili swym zachowaniem podczas kilkudniowego pobytu na wyspie i wycieczek autokarami tak oczarować panią Erikson, że gdy ich żegnała, oświadczyła, iż tak miłych i dobrze ułożonych chłopców nie gościła jeszcze nigdy w Mariehamn.