W porcie, jeśli kapitan miał czas wolny i spotkał się z wąsem, natychmiast zabierał się do jego prostowania. Wołał trapowego i wielkim głosem rozkazywał:
- Przynieście młot z maszyny!
Ubrany w biały, nakrochmalony mundur, w sztywnym kołnierzyku i krawacie, siadał okrakiem na relingu i zwracał się do trapowego:
- Nu, dawajtie młot!
Następnie z okrzykiem "as!" - podnosił młot oburącz nad sobą i na "dwaa! - opuszczał go na wąs.
Były to chwile wielkiego wypoczynku na statku. Wszyscy wiedzieli, gdzie jest kapitan. Przez godzinę słychać było donośne "as! dwaa! as! dwaa!".
Po godzinie kapitan wyglądał jak wyciągnięty z wody. Praca w upalnym, południowym słońcu zmieniała kołnierzyk i krawat w miękką szmatę. Kapitan zadowolony z siebie zeskakiwał z relingu i monologował:
- Chalera, zabrudziłem się! Ale wąs troszeczkę wyprostowałem!
O ile pierwsza uwaga była słuszna, o tyle druga - mocno przesadzona. Mundur wyglądał tak, jakby był zanurzony w brudnej wodzie, a wąs nie wyprostował się ani o milimetr.
Kapitan ukazywał się po pół godzinie na pokładzie przebrany oraz wykąpany i znacznie spokojniejszy. Pierwszą ofiarą padał trapowy.
- Chalera! Dlaczego młot od maszyny leży na pokładzie?! Godzina wypoczynku minęła.
Z odgłosów dochodzących teraz z wnętrza żaglowca można było wnioskować, że Pyton coś wlecze.
- As! dwaa! as! dwaa!
Po każdym "dwaa!" słychać było szurgot czegoś posuwanego po schodach. Musiało to być coś bardzo ciężkiego, bo do "as! dwa!" Pyton dołączał jeszcze "chalera".
- As! dwaa! Chalera!
Jeszcze parę "as! dwa!" i na pokładzie zobaczyliśmy Pytona wraz z olbrzymim fotelem.
Fotel pamiętał chyba jeszcze siedemdziesięciolecie dziewiętnastego wieku. Był jednym z tych, w których dawniejsi kapitanowie żaglowców spędzali niekiedy dnie i noce na pokładzie, gdy ich obecność była tam konieczna. Ten olbrzymi, ciężki fotel był dotąd schowany w którymś z prywatnych schowków kapitana, ponieważ pierwszy raz zobaczyliśmy czcigodny antyk na statku. Wyciągnięcie go musiało kosztować Pytona niemało trudu. Zrozumieliśmy teraz jego intencję: postanowił na wzór dawniejszych kapitanów spędzać noce na pokładzie, by pilnować naszego sterowania.
Spotkał nas jednak zawód. Na ponowny okrzyk "as! dwaa!" fotel znalazł się wysoko u góry, na wzniesionych rękach Pytona. Trzymając tak ten gigantyczny fotel nad głową, podobny był do cyklopa zamierzającego cisnąć głazem. Wolno podszedł do burty. Za chwilę radosne "as! dwaa!" obwieściło wszystkim, że przyczyna niepomyślnego wschodniego wiatru została utopiona w modrym Morzu Iberyjskim.
W nocy przed bukszprytem odkryło się jak zwykle światło latarni morskiej Alboran.
Siódmego dnia z samego rana Pyton rzucił się do masztu i zaczął skrobać go pazurami od tej strony, z której chciał dostać wiatr. Czynił to już od sześciu dni i nie było w tym nic nadzwyczajnego. Ale tego dnia Pyton ważył się na rzecz najstraszliwszą na żaglowcu: zaczął jednocześnie gwizdać! Gwiżdżący kapitan! Było to wyzwanie rzucone nieszczęściom.
Strach i panika ogarnęły nas wszystkich.
Na uśmierzenie Pytona istniał tylko jeden niezawodny środek. Ale nikt już takiego środka nie posiadał. Chyba że ktoś, nie wytrzymując nerwowo, uczyni ofiarę, jakiej otwarcie żądać było niepodobna.
Pyton drapał maszt i gwizdał z wściekłością coraz głośniej. Jeśli nie przestanie, sprowadzi największe nieszczęście i zagładę statku. Gwizdanie na żaglowcach jest wyklęte. Czy ulituje się ktoś nad naszym starym statkiem i ofiaruje... swój zegarek?
Jedynym ratunkiem było podsunięcie Pytonowi zepsutego zegarka. Najlepszy byłby duży budzik. Zepsuty, duży budzik położony na ścieżce Pytona zapewniał niekiedy parodniowy spokój i dobry humor kapitana. Pyton reperował wszystko, co tylko ujrzał zepsutego. Im bardziej skomplikowany mechanizm dało się nam podsunąć mu do reperacji, tym większa była radość Pytona. Zapominał o jedzeniu i piciu, przez kilka dni nie było go widać na pokładzie. Potem zjawiał się ze zreperowanym przyrządem w ręku i mówił:
- Durni, chalera! Niepotrzebnie tyle części napchali! Pytonowi zostawało zawsze kilka kółek. Ale budzik chodził. Na żaglowcu panowała radość i cisza.
Obecnie jednak byliśmy od paru miesięcy w morzu. Zapas budzików przywożonych z urlopów już się wyczerpał. Pozostały zegarki. Czy ktoś ofiaruje się dobrowolnie zepsuć swój zegarek i dać go Pytonowi do zreperowania? Z góry było wiadomo, że zostanie jeszcze kilka zupełnie "niepotrzebnych" kółek.
Na razie wszyscy zaczęli gorączkowo dociekać przyczyny nękającego nas wiatru. Nic się przecież nie dzieje bez przyczyny. Nieszczęścia tego rodzaju może na przykład spowodować nieopatrzne, przedwczesne wpisanie do dziennika okrętowego portu przeznaczenia. Dziecko wie, że należy tę rubrykę zostawiać nie zapisaną aż do osiągnięcia celu. Ale w naszym dzienniku okrętowym rubryka ta jest pusta. Więc może ktoś przed wyjściem z portu sprowadził na pokład statku jednocześnie kobietę i księdza? Albo idąc na statek spotkał czarnego kota lub nie zapłacił kobiecie w porcie? Wszyscy zachodzili w głowę, kto może być winowajcą?
Nagle gwiżdżący Pyton coś zobaczył! Przestał gwizdać i skoczył w kierunku uczniowskiej kabiny nawigacyjnej, na której w cieniu sztaksla siedział nasz lekarz okrętowy i pisał.
- Co doktor pisze?! - podejrzliwie zapytał.
- List - odpowiedział spokojnie lekarz.
- Aaaaaaaa! - zawył Pyton.
Nareszcie winowajca został odnaleziony. Człowiek na żaglowcu piszący w czasie podróży list był gorszy od czarnego kota, nie zapłaconego rachunku, kobiety i księdza - razem wziętych. Już nic gorszego być nie mogło!
Lekarze okrętowi. Na naszym żaglowcu były to twory najdziwniejsze w świecie. W epoce luksusowych parowców lekarze, którzy godzili się podróżować na sześćdziesięcioletnim żaglowcu pozbawionym chłodni, gdzie obowiązująca dieta przeczyła wszystkim zaleceniom higieny i medycyny, musieli być lekarzami odmiennymi od innych.
Nasz pierwszy lekarz okrętowy liczył sobie około siedemdziesiątki. Życie miał już poza sobą, więc pobyt na naszym żaglowcu uważał za dodatek nadzwyczajny do życia. Nigdy nie doszliśmy, jakiej był specjalności. Metodę leczenia miał sprowadzoną do jednego tylko typu pigułki.